DOWÓD NA BRATERSTWO, Wiesław Sadurski

Wiersze w "Dowodzie na Braterstwo" poruszają różnorodne tematy, od miłości, przez przyjaźń, aż po egzystencjalne poszukiwania, zmagania z przemijaniem i dążenie do samopoznania. Sadurski w swej poezji łączy liryzm z metaforami, co sprawia, że te utwory są pełne emocji i głębi. Jednocześnie, wiele wierszy odznacza się refleksyjnym tonem, a ich język, bogaty i obrazowy, nie stroni od codziennych spraw i doświadczeń.

W tyh wierszach można dostrzec pewne wpływy nurtów ówczesnej polskiej poezji, w tym także powojennej awangardy, które wpłynęły na kształtowanie się estetyki i warsztatu poetyckiego Sadurskiego. Jednakże, autor nie ogranicza się tylko do poetyckich sympatii, ale również w sposób odważny i twórczy eksperymentuje z formą i językiem, dążąc do wypracowania własnego, niepowtarzalnego stylu.

Warto zwrócić uwagę na zawarte w tomie motywy braterstwa, solidarności i wspólnoty, które są często podkreślane przez autora. Ukazuje on w swojej poezji wiarę w wartości wspólnoty ludzkiej, która może i powinna przeciwstawiać się przeciwnościom losu i wspierać się wzajemnie w trudnych chwilach życia.

Podsumowując, "Dowód na Braterstwo" to cenny tom wierszy dla wszystkich miłośników poezji, którzy chcą poznać twórczość Wiesława Sadurskiego. Zbiór ten pozwala nie tylko na zrozumienie ewolucji artystycznej poety, ale także na odkrycie uniwersalnych wartości, takich jak miłość, przyjaźń i solidarność, które są głęboko osadzone w jego twórczości.



DOWÓD NA BRATERSTWO

po długiej wędrówce wchodzi do tunelu
zmęczony
zgłodniały
obija się nieprzytomnie w ciemnościach

potem dostrzega jasny otwór

zbliża się
widzi błękit nieba
podbiegającą z dołu jasną zieleń łąk
drzewa
szare strumienie

jest to arkadia

nie może zejść do niej,
otwór w skalnej ścianie
położony jest zbyt wysoko

patrząc na zachwycający pejzaż
będzie powoli konał
z głodu i pragnienia

to
co będzie czuł wówczas
będzie ci dostępne


MAJDANEK 69

liliowe niebo niewinnych poranków
rozdarte

z rozprutej gardzieli
wysypują się
drobne przedmioty
agrafki onuce
dziecięce trzewiczki

z rozdartej gardzieli
mitu
sypie się
grad bucików
włosy
i bardzo dużo bucików

nie jest to widok
sentymentalny

moja łza
byłaby tutaj
bluźnierstwem

a łza dziecka
wbrew zapewnieniom poetów
nie przepala ziemi

przepala zaledwie
to pojedyncze i bardzo niepewne
serce
które
chybocąc się
stąpa
po śladach bucików


W 30 LAT PÓŹNIEJ

przybyło tutaj sto tysięcy osób
zasłona
z białego płótna
zadrżała
opadła z ich twarzy

rozległ się dzwon
głos
syren
kamień
spoglądał na swój pomnik
milcząc
na sto tysięcy niemych twarzy
na ciała
opadające
z granitowych kości

jego wargi
jak błogosławiące dłonie
rozwarły się
usłyszeliśmy
Słowo

czując delikatne mrowienie w żyłach
wróciliśmy do życia unosząc na ciałach
unosząc w sobie kryształową nudę
spod białych płócien


LUDOWA PIETA

ciało i drewno:
równanie sumienia

drewna jak na podpałkę
ciężkie stopy
z trudem
wyszły z sękatej dłoni chłopa
razi
jaskrawa polichromia

lecz kiedy gaszę światło
spod dłoni
niezgrabnie obejmującej pierś syna
błyska nierówne
fioletowe światło

to słaby poblask
niekrzepnącej krwi
strzałka
implikacji co nakłuwa serce
jeżeli...
to...


OJCZE NASZ

ojcze nasz
oto mijają nasze dni
ciało moje przez które ściekają
jest jelitem
wchłaniającym przetwarzającym wydalającym
samodzielnym jelitem
które się odmienia
chociaż jest przecież stałym
echem

któryś jest w niebie
w niebie gwiaździstym ponad nami
gdzie bawimy się pijemy kochamy
gdzie przepieprzamy nasze prawa moralne
w poczekalniach
gdy myśl toczy się
wolniej

oto toczy się w śniegach
usypisko rdzy
mroczny kadłub bez cierpień
w abstrakcyjnym kształcie
w pajęczych sieciach związków krwi
szarpią się gesty
wyludnione

i bez zachwytu
i bez trwogi
widzimy jak na naszych oczach
powietrze opuszcza kolejne idylle
drzewa kraczą jak trupy pod ciosami dziobów
pustka ma zapach tkliwych serc

jako w niebie
tak i na ziemi


W STREFIE CHŁODU

pod niebem
którego znaczenia spadają rozpalonym deszczem
nowy dzień
przynosi starą udrękę
i słabi wstają do walki z nieszczęściem

nic nie będzie im wybaczone

ich udrękę orzekreśli lekceważący gest dłoni
kraje zżółkną od pragnień
zmienią się w pustynie
i wypędzanych na krystaliczne antypody próżni
pożegnają słabymi oklaskami
zatrzaskiwanych drzwi

powitają ich mroźne strefy
białe jak papier
gdzie wije się z bólu i skacze
ścieżka dźwiękowa mej własnej ucieczki

jedyną chwilą wytchnienia będzie dla nich myśl
że nie ma głodu nędzy samotności
w grobie
gdzie niebo ma znaczenie stałe

żyją bowiem raz
i to nie jest tragiczne
lecz
wiedzą o tym


O SIÓDMEJ RANO

o siódmej rano zaczyna się noc
w chmurach
tytoniowego dymu
ziemia
wiruje szybciej
stalowe osie
pędnych kół
podają sobie
tłum
sztafetą
coś
przenika
moje serce
rodzi się w ustach
głos
syren
nowa religia
wzywa rozrzuconych
w rozpadających się chemicznie
pokojach w ucieczce
przed dniem dzisiejszym z ostatnim
papierosem przypalanym od przedostatniego
papierosa z ostatnią
kobietą coś rodzi się
z szelestem
rozsuwanych kotar ze szczękiem
fabrycznych bram
mury
obluzowują
sploty mięśni
z łoskotem
mechanicznych modlitw wychodzą
stalowe mikroby coś
materializuje
pośpieszne nadzieje rącze
pragnienia
w słonecznych upławach chaotycznych jękach
nadaje
drobnym draśnięciom
rangę ran świata
otwiera
dalekie okna
szkarłatny blask
pieców blask narodzin oko
obrzeżone ciemnością rodzaju
wszystkie uśpione niepewne możliwości
serca wszystkie bramy
ulice i światy
katastrofalne usta
sezonów ośmiolufowe
sprzężone źrenice
zerkają ku naturze
przy naciśnięciu spustu
szybciej
toczą się koła kroczą
stopy pędzą
pociągi
i krew
toczy się
wolniej
przez otwarte okno
metaforyczny
bóg cywilizacji
kładzie na nozdrza ciężki tampon spalin

i zaciągam się mocno
aż do bólu w piersi
niedopałkiem
słońca


WSKAZÓWKI BURZY

wskazówki burzy zatrzymują się na poranku
i odsłaniają pianę snu
zaspane twarze pobielone lękiem
okna ze szkliwem wczorajszego dnia

we śnie
widziałem
płonącego człowieka
tłum
milczał
słyszałem
trzask płomieni
milczenie ciała
widziałem
cierpliwą dłoń starego mistrza
długo złocącą kontury płomieni
odchodził od płótna i czuł w pierski chłód

wskazówki burzy zatrzymują się
z bólu
wyłania się dobrze znany pokój
meble jak maska wrastająca w twarz
lepkie
kąty domu bez ujścia
ekstazy
tężeją
w alfabecie przerażeń
ujawniają w twarzy
czarny tapczan zasłany ciałem
huragan
pierwotnych form
wiejący przez sen
podniecający
stosy
żłobiący
długie bruzdy niewoli na wpatrzonej twarzy
w syku i trzasku
wzlatujących iskier
tłum
milczących osamotnionych
kobiet tłum
rozkraczonych przęseł
zachęcająca woń wrącego mięsa
oto
agonia mostów
suknie śnione przez ciała przez
kondygnacje cielesne dźwigary podające pokarm
płomieniom
przęsła walące się pod naciskiem
znaczeń pod pojedynczym
spojrzeniem na drugi brzeg
przez ogień
gładzony
cierpliwymi dłońmi

oto
łaknienie
przywraca boga
agonię form
ściany
duszą się w czarnych zewnętrznych uściskach
katedry płomieni
wznoszą się
poprzez złocone powiewy
orkiestry zboczeń pieszczota
wrących jedwabi
na głębokość ludzkiego wymiaru
nagłe
załamania bierwion pękanie jezdni
bezgłośne tumany różowego ognia
chmura
spod której
z jej ciężarem na plecach
wychodzę z ciała które kocham
z nieprzezwyciężalnej przez ogień przeszłości


KRET

od początku w podziemiach
nie myśląc o spoczynku
o oszałamiających światłach poranków na ziemi
nigdy o wolności

rytm tętna w skroniach wyznacza rytm kroków
w takt ich pulsowań bije jego serce

od narodzin dąży tunelami
omylnym instynktem wyczuwa kierunek

idzie w głąb
gdzie pulsuje blask
który mógłby uczynić go jasnowidzącym
pozwoliłby w szarościach ziemskiego pokoju
dostrzegać akty stwarzania i śmierci

ale wędruje zbyt długo
oczy przywykły do marszu w ciemnościach
bolesne byłoby nawet światło dnia
a cóż dopiero jasność co czeka u celu

lecz
mimo wszystko
dąży naprzód

odzwyczajony od ziemskiego słońca
wie
że oślepnie u kresu wędrówki
że zabije go to
co miało zaspokoić wielość jego pragnień

lecz mimo wszystko
idzie naprzód


EFEKT KOMPLEKSU BRAKU BIOGRAFII

zarażony
ideą świata wolnego od zarazków
nieodróżnialny od bliźnich
dla których każdy strój cielesny
staje się w końcu szatą dejaniry

przekłuł oczy
aby nie widzieć dychotomii trwania
przebił bębenki uszu
aby nie słyszeć skarg
śmiechów
muzyki
pozbawił się rąk i nóg prześladowanych wizją kajdan
a wreszcie
mocą woli
pozbawił się głowy
aby nie myśleć
nie kochać
nie cierpieć

i teraz
jest tylko okrągłym kadłubkiem
toczącym się między wargami
wymawiającymi
wciąz nowe stwórcze Słowa
równie
jak on
kalekie

w tych dwóch postaciach żyje wprawdzie krótko
lecz
ma co wspominać


SEN JAWY

ponad dachami lecą śniegi
zwołują echa własnego koloru

jestem wygnańcem ojczyzny
która zwie się jawa
tym który czuwa
dla umierających

ich sny nie pozwolą mi zasnąć
grzęznę w białych zaspach
niczego nie widzę

bogowie dzieciństwa nosili
właśnie takie twarze
lecz okazały się one czarnymi

i moje oczy ciemniały lecąc z prądem epok
aż teraz
powiększone o łzy umierających
wzlatują nad dachy i lecą
na spotkanie śniegom

są bowiem zbyt śmiertelne aby miały ulec
śmierci
lub jej wysłańcom

przejmuję wiarę konajacych
ale jestem sam

to nie jest moja nadzieja
to jest
ostatnia nadzieja


PORT MORZA

zbudowałem port
i trwam na płynącym brzegu
wierząc
że któregoś dnia długo oczekiwany statek
wreszcie
nie pojawi się
na horyzoncie

jak długo można tak czekać?

wszystko do mnie płynie
przybija do brzegu
wyciąga połyskujące od soli ramiona
woła językami poznanymi
słowami o wymiernych znaczeniach

a jednak nie buntuję się
czekam

a kiedy nocą przybija do portu morze
pozwalam mu wedrzeć się we mnie
wypłukać przedmioty
ludzi
ich kształty
barwy
marzenia

fale porywają me oczy pod obłoki epok
wplątują między pasma wodorostów
potrącają o płetwy gatunków
przemijających
w tej samej przepaści o drwiących wymiarach
porzucają na zamulone dna pytań
i znów unoszą
na powierzchnię świata

aż oczy wracają
ku powiekom pustym jak kadłub okrętu
i przekazują sól morza
która odkłada się w krwi
i sól attycką która odkłada się w słowach

jak długo można tak czekać

o poranku są znowu ludzie
problemy kształty
i znowu zmasowane natarcia rozpadu
kanonada zdarzeń
chwilę płonących pod spojrzeniem
i spalających się w powietrzu
poza mną
ale wiejących ze wszech stron popiołem

oczy znowu ciemnieją
sprowadzają mrok

a jednak ciągle trwam tutaj
na ziemi
wierząc
że któregoś dnia długo oczekiwany statek
wreszcie pojawi się na horyzoncie
statek
który połączy mą rozpacz z radością
i nada im wymiary
większe niż to morze



UMARŁA

umarła
lecz przecież umarło
wiele innych kobiet

w oczach każdej migotał blask domowych ognisk
każdą wołano tym samym imieniem
nie będzie więc żałoby

minęły dni i noce kiedy ją kochałem
obrazy trwają
zatracając skazy

nigdy nie wierzyłem
aby mogła być owocem związku dwojga ludzi
i oto bez trwogi widzę
jak zmartwychwstaje czyste piękno
nieśmiertelny obraz
śmiertelnych warg

lecz
przecież umarła
i wspaniałości ziemi drwią z nas obojga
i płaczą


ŚMIERĆ O DRUGIEJ TRZYDZIEŚCI

noc
śpią wszyscy którzy nie muszą wędrować

z lotniska dobiega łoskot odrzutowca
a pośród gmachów
bezszelestnie
wyrasta puszcza
korzenie omdlewające gałezie
rozsadzają mury betony
wdzerają wię w okna
z trzaskiem
pękają asfaltowe jezdnie
przęsła mostów
osuwają się w dół
bazgłośnie
na wsperające listowie liany gałęzie
tkanki miasta
rozpadają się
pod wzrokiem zwierząt
szara krew ścieków
zanika
w poszyciu
zrywa się wiatr
potem zalega cisza

i oto na jeden gest dłoni
rozbrzmiewa wycie ujadanie ryk
wszystkich gatunków

zamierzchłych pokoleń
następny ruch dłoni
i tabuny zwierząt
zbiegają
ku otwartym żyłom
jak ku zapadającej się ziemi
ściekają strumienie
wsiąkają drzewa krzewy
więdną
rozpływają się w mgle
ich egzotyczne nazwy

noc
śpią wszyscy którzy nie muszą umierać


FANTOMY

widmo przechodzi przez szyby
przez meble które go nie poznają

widmo puste wypróżnione jak szkło
z wszelkiej obecności powraca
patrzy w lustro odbijające wnętrze pokoju
i widzi w lustrze oczy co kochały śpiącą
tylko te oczy
co umierały bez widoku śpiącej
i nie umiały przenieść jej oczu
ani braku jej oczu
tam
gdzie jest tylko wzrok
bez pamiątek i bez pamięci

widmo powraca we śnie
śpiącej
podobnie jak w jego snach
pod rozpadłymi powiekami
i ani tu ani tam
nie znajduje najmniejszego usprawiedliwienia
ani dla niego ani dla niej

i zagraża kawałkowi mięsa
pulsującemu pod jej lewą piersią
miarowo unoszącą się i opadającą
po linii wahania
którą ona boi się przekroczyć

nie do wiary przecież ona żyje
odgarnia we śnie włosy sponad czoła
uśmiecha się
do oczu których nie zobaczy

patrzące
w świetle lampy dostrzegają widmo
bez powiek i właściwości
zasypiające przy obcym

oczy zamykają się
otwierając jej oczy
i naprawdę są dwie pary oczu
czuwające na przemian w oczach zamkniętych

dwie pary oczu których sny
nie zawierają drwiny
dla widma bez powiek


LOTNE MORZE

o ciało
wybrzeże złote
do którego przybija olśniewające barbarzyństwo
niepokonane w doskonałości
doskonałe w upadku

naczynie osobliwego nabożeństwa
osrebrzone kropelkami potu
z granatowiejącymi wargami
przypominającym słowom śpiewy
do których zostały stworzone

wzlot i upadek
oczy świecące pod moim spojrzeniem

rozchylam powieki i patrzę do środka
zieleń kwiaty
a między nimi z sykiem pełznie wiatr

i drzewo pośrodku ogrodu
drzewo o kształcie fallicznym
jabłka leniwe pod dłońmi szatana
słuchajmy co mówi
o czym śpiewa nocą

a raczej ty słuchaj
a ja na twych biodrach
wzniosę wspaniałą konstrukcję
jedynego niesprzecznego światopoglądu
lekceważącego wszystko co poza zmysłowym

cudowną konstrukcję na szczycie której niczym triumfalną wiechę
zatknę twój nieprzytomny okrzyk

ten okrzyk
morze
lecące w powietrzu


DŁUGIE WŁOSY

długie włosy jak burza
nadciągają od morza w rudej łunie snu

i bez łoskotu lecz w jasnych przelśnieniach
pod włosami
co lecą jak pachnący sztorm
padają drzewa pośród szelestu i trzasków

ciepłe ramiona pełzną poprzez łóżka
iskrzące pochody
fioletowe błyski
i tęczująca elektrycznie skóra
szczelnie powleka przedmioty i domy
wszystko zanika
i staje się ciałem
czerpie nadzieję użycza pewności

pod rudą łuną pośród szczelin słońca
ciemnieją ciężkie pukle
i we wrącej burzy
rozpoczyna się długa
lotna noc owoców
noc której soki
obryzgują wzgórza

orgazm
jak obnażony nerw kosmosu
wyciera rysy
z twarzy swych poddanych

i długie włosy kwiat we włosach
wszystko jest ciałem które kocham


POD BALDACHIMEM SZTUCZNEGO PRZEDMIEŚCIA

pod baldachimem sztucznego przedmieścia
smutno
miłości
żyć w ściśniętej pięści

maj się kończy
pod koniec
straconej młodości
ciekłe słońca wsączają
opornie w krąg lampy
krwotok tysięcy przeżytych poranków

i każde oko jest anonimową
zamkniętą raną
która we mnie krwawi
i nawet chleb na stole szklanka czystej wody
ciągną za sobą smugi wątpliwości

smutno
miłości
żyć w ściśniętej pięści
zwykłego życia co uczy pokory
gdy blask mistyczny zapala się
w ślinie spluwanej mimochodem w twarz


W DOMU ZMĘCZENIA

w domu zmęczenia co jest maską trwogi
otwierają się okna
dnie
okna powszednie
olśniewa jakiś strumień
choć błyszczy jak tren

z uśmiechem w twarzy i chlebem na stole
zatrzaskuje się przeszłość
i oto miasto
pęka na nierówne części
nudnie skrzypią drzwi
których powtórnie
nigdy nie przekroczysz

ale czuwają bicze krwi czerwonej
zmierzwione ciała i głucha materia
ci którym twarze w katafalk zmieniono
czuwają ludzie
śnią otwarte okna

tyle jest pragnień którym możesz sprostać
tyle słońc świeci w delikatnej myśli
pomarańczowe jarzą się muzyki
tętni ekstaza ponad równinami
i krzyczą ludzie którym mogłeś pomóc


W NOC

w noc czarną jak ciała wchłaniane przez ziemię
ciała przeciekające
w pokładach pożądań
przez pustkę
materialną
niczym moje ciało

w noc
jakbym stąpał bosymi stopami
po słońcu spalających się tęczy
w krwotokach nadziei
kochankowie przyjmują swą jedyną ziemię
w ramiona pełznące
poprzez wszystkie łóżka

nic nie połączą w bezkrwistej ciemności
mrą monotonnie miłosne marzenia
nuda płomiennych westchnień
szepty nagiej skóry

głuszą wołania tego co umiera
i usta krzeszące na twych sutkach iskry
żyć będą chwilę


ZBIEG FANTASTYCZNY

któregoś dnia widzi że jest sama
chociaż nic nie śniła

ci którzy ją kochali znikli
może dawno umarli

otacza ją tylko powietrze
przejrzyste jak trwanie
i bez nienawiści

chętnie umarłaby aby pójść tam
gdzie są wszyscy którzy ją kochają
jednak przerażający wydaje się fakt
iż wybór jest ograniczony
do śmierci w butach lub boso

staje się widocznym
chociaż nikt nie patrzy
symbolem tego dualizmu
przestaje wierzyć liniom ciała
i przebudzeniom

przestaje także wierzyć w śmierć
która mogłaby przecież naprawić
błędy poprzedniego życia

trwa
i nie myśli że to ona sama
znużona ciałem i oczekiwaniem
oddaliła się
od oczu które widzą związki
ku gwiaździście rozbłyskującym ideom

ku olśniewającej czystości moralnej
poza atmosferę


LINIE KRZYWE

idea
stała się ciałem
aby mnie zachwycać

narzuca suknię w kolorze mych pragnień
i przed wyjściem z pokoju
uwalnia potwory
napastujące go później przy otwartych oczach

spod parapetu wychyla się sznur
kołysze się chwilę niczym rajski wąż
a potem
z cichym klaśnięciem
zaokrągla się w pętlę

inne wypałzają spod stołu i krzeseł
robi się ciasno
syk ocierających się o siebie pętli

na twarzy i dłoniach
czuję delikatne muśnięcia
wiem że to uwertura
do nowego świata
i leżę spokojnie
nie boję się
milczę

wreszcie powodowany ciekawością
rozwiera powieki
i widzi że sznury zbijają się w kłąb

dwadzieścia sześć mocnych lin
splatających się w kształt
smukły kontur nóg
wypukłość piersi
dłonie na których znać linie przędziwa
i wreszcie
na pięknej i szlachetnej szyi
głowa
z jasnym
rozezwojonym w poszczególne nitki
pękiem sznurów
głowa o kształcie pętli
przybliżająca się do jego ust

potem ona narzuca suknię w kolorach
jego pragnień a on
oddycha spokojnie
i przygotowuje się na przyjęcie potworów
co wkrótce się zjawią
aby dopaść mych oczu
bez przerwy widzących


OBRAZEK Z WYSTAWY

prawa dłoń uniesiona
wskazujący palec dotyka dolnej wargi
pociera ją lekko

gest jakby w zamyśleniu
nad losami świata
odkryła ich znikomość
w porównaniu z ciałem

wyraz wiedzy doskonałej
niewiary
ufności
wyraz oczekiwania

podczas gdy lewa dłoń
oparta o biodro
uderza palcem wskazującym w udo
wskazując rytm tego
co może nastąpić

jest huraganem porażającym znane już kolory
szarość jest odtąd orkanem srebra
czerwień paznokci purpurą śpiewającą
a zieleń oczu
nie zna pojęcia dna

jej śmiech uniewinnia
w jej ciele znajdują swój cel
wszystkie drogi którymi biegniemy
uciekając od własnych kobiet od własnego czasu

nazywają ją paszcza jest córką grabarza


PRZEZ CIEMNE OCZY

przez ciemne oczy lecą ptaki ziemi
shańbione futra monotonia kształtów
masochistyczne kościoły
krzyże bez ciężarów
nietknięte usta
drgające pod maską
promienne architektury spod sekcyjnych noży
uśmiechy namiętności objawionej ciału

pięciopalczasta kurczowa dłoń zmysłów
bezkrwista ciemność
w której trzeszczą iskry
niepowtarzalne piersi

spazmatyczne uda ekstazy naznaczone trwałą obecnością statki rozkoszy
na rzekach bez ogni

przez ciemne oczy lecą ku powierzchni
rany ocalone z przeszłości
z tych samotnych śmierci
dla których zatrzaśnięto
sąsiednie mieszkania
dla których chleb jest bez treści
miłość bez znaczenia
a retoryka to ostatnia szansa
aby po męsku znieść cierpienie

i rzeki
dziś od deszczu
a jutro od trupów
wezbrane
płynące po twarzach
niosące zgliszcza popioły poranków
wody maciczne potwornych skojarzeń
widmowe stopy które miażdżą miasta
zdeprawowane
maje
i kryjówki z mięsa
z chlebem na wysokościach połączony strach

przez ciemne oczy które są za oknem
już nie rozgrzesza żadna przeszłość
wszystko co było
jest
logiczne
bez rozgrzeszenia
bez rozpaczy
stoję
zmęczony
i nie mogę nawet
osłonić twarzy przed tym ciemnym wzrokiem
daleko
we mnie

przez ciemne oczy za którymi tęsknię
lecą przeze mnie ptaki ziemi
unoszą moje cierpienia obawy
unoszą krajobrazy
które oniemiają

i krew napływa w opuszczone ciała


STRESZCZENIE

około północy
piję herbatę ścielę łóżko
kocham dziewczynę myję ręce
czyste

wokoło brzmi
krzyk dni
rozciętych brzytwą niezgody na rozum
upływa logiczna
krew

rozmawia przez telefon
pod ścianą czasu straceń
dokonuje
nieustannej syntezy
ciało jest tezą
przeszłość antytezą

na wierzchołku
płonącej triady
zapala papierosa zakłada
protest
nogę na nogę
myje ręce
czyste

ziemia
w eskorcie patetycznych gestów umysłu znika
jestem obecny
przywykam
przywykam?


NOC ZIEMI

noc ziemi
która krwawi
noc scalającej trwogi
podaje dłonie
moim szorstkim dniom

i wargi jak kołyskę
i uśmiech bezcenny
zmysłowych światów

w kobiecej twarzy jakiś dawny gest
rozdziera skronie
obecnej udręki
we włosach dawny powiew wiatru
szumi jak wiatr

i cierpienie zanika
zachowując kształt
patetycznej delikatności
która już zachwyca
i dnie się palą czystym ogniem
podając dłonie
w beznadziejną noc


PUSTYNIA PRAGNIEŃ PIERWSZYCH

ojczyzna pustyń
drwi z innych ojczyzn

z dawnych miłości został żar
oczy mają kształt słońc i nie znają łez
nie ma oczu płaczących
ani miejsc
dokąd łzy płynęły

pustynia nie ma przeszłości
nie należy do świata
jest jego granicą
o którą opieram dłonie
aby i tu wycisnąć ślady niepokoju

nikt odpowiada na moje wołania
słyszę piasek
jego szelesty zgrzyty ćwierkania
w powiewach wiatru wyciekają z krtani

jak w lustrze wody
ocienionej liśćmi i drzewami
życie przegląda się w moim pragnieniu

nie ma nawet szatana
któremu można by sprzedać duszę
i zacząć wreszcie żyć po ludzku

nie ma nawet
człowieka?


TEST DLA TWÓRCY

przyjmując że nicość
zgodnie z sugestiami gramatyki
jest osobą płci żeńskiej

dokonaj
aktu wyobraźni
który zapłodni boską partnerkę zdalnie
nie profanując
jej dziewiczego sposobu bycia

następnie
cierpliwie czekaj na skutek

jeśli okaże się jawny
zwiąż spłodzoną dziatwę w pęczek
i potraktuj jako przystawkę
do niedzielnego obiadu

jeśli udławisz się śmiertelnie
możesz spoczywać w pokoju
nie byłeś impotentem

gdyby natomiast skutek nie był widoczny
powtórz wszystko jeszcze raz
jako artysta współczesny nie możesz
żyć w niepewności!


UWAGI DLA ODBIORCY

nie wiesz jak nawiązać kontakt z poezją
współczesną?

zacznij od czegokolwiek
np. przeprowadź obliczenie
jak długo przeciwko okrucieństwu świata
będzie protestował sadurski
powieszony za ręce
zakładając że powieszony za nogi
krzyczy dwa razy krócej

ach
jesteś kiepski w rachunkach?

nie przejmuj się
tego krzykacza
zawsze możesz załatwić
zamykając mu usta dłonią

o właśnie!


NADZIEJA I TRWOGA

zwierzę
jest obce zwierzęcości
jak jego wycie
obce ustom człowieka
oniemiałego
od wykrzykiwanych
ku zwierzęciu
'memento mori'

człowiek
jest obcy ludzkości
lecz nie może zatrzymać się
w dążeniu do niej
stanąłby bowiem w miejscu
gdzie nie ma dobroci

stopy jego porosłyby chwastami
wydającymi owoce prawdy

nie chce ich znać
żywiąc sie nimi
sam stałby się pokarmem
ziemi
otwierającej się w miejscach spoczynku

idzie więc
jeszcze idzie
a gdy wie na pewno
że nie może zatrzymać się
pada

a z ust jego ku słońcu łąkom i kamieniom
wyje zwierzę
swym własnym
niewymownym
głosem


BIAŁE MAPY ŻAGLI

ucieczka motywów

w pełnej jasności
gdy dzień odsłania promienisty kompas
znajduję siebie na drodze wygnańców

ich stopy są wydzielone
nie znają spoczynku

więcej prostoty jest w skargach natury
drogi wygnańców wiodą w inną stronę

są bowiem samotni

nawet na bezludziu
gdy dobroć ma miarę najwyższą

i nawet wówczas kiedy widzą morze

tworzyli je cierpliwie
a tak jest niepewne
promień kompasu waha się i drży

ale są wybrzeża
gdzie ślady stóp
uciszą wchłaniający niepokój fal
są lądy gdzie wiosna lianami
oplata inne pory roku

oto zakotwiczone u brzegu okręty!
białe mapy żagli rozpięte na masztach!

prorocza piana fal syczy o daremności
lecz
na przekór trwodze
na żaglach występują pierwsze śmiałe linie
kontury lądów

na podobieństwo linii we wnętrzach ich dłoni
cierpliwie tworzących model swej ojczyzny


POWIESZONY

powieszony na najwyższym uderzeniu serca
otwiera okno
wychyla się w jutro
ruchem bezczelnym bo prostolinijnym
potem wraca na miejsce
pali skręta
słucha kobiety
która pięknie mówi
odczuwa wdzięczność gdyż po jej kołnierzu
porusza się mucha
czyści czarne łapki
i widzi całe piękno świata
w aureoli
kręgu much

uczę się indeterminizmu
myślę o czasie
który nie przemija
płonąc na stosie
cicho
bezdźwięcznie
i
och!
kocham chwilę
olśniewającą
blaskami stosów


MOTTO

którejś nocy
biorę w dłonie
popękany i niespójny przedmiot
oddychający

w gąbczastej skórze
obserwuję
agonię form
robaczywe
poruszenia dni

przez porowate zmarszczki
przeciskają się
rysy kobiet o kochającej skórze
zagubione w pęknięciach skóry spienione
alkohole miłosne
mrowiący szum aut
pogmatwane
kroki kobiet
męźczyzn
w nieprzezroczystych kokonach
pisk opon
nieartykułowany krzyk
wstrząsają
ściankami krwiobiegu
w oknach komórek
migają
sylwetki przyjaciół
aortą
biegnie
tłum

z murów
ocieka drgająca czerwień
dokąd
pędzą te szczątki
strzępy
metalu
rozprute rozgwiazdy
skąd
ta narzucona na miasta sieć żył
niemoc
która uwalnia
moralny śmiech
skąd
ten chichocący i drgający przedmiot
to moje życie?

życie bez imion
w których płynie krew
świat
wyciśnięty
z lamp płonących w mózgu
źródło gdzie pamięć
odpada od kości

kładę przedmiot na stole
palę papierosa
znowu
logiczne rygle wiążą mrok
odzyskuję
spokój

patrzę
jak na stole
wśród planów zemsty na czole umysłu
pod ciosami
kolejnych dni
przedmiot
staje się elastyczny
odmładza się
scala

teraz
można zeń uformować cokolwiek
knebel
przykład
można również przedmiot
odrzucić


NA WZÓR I PODOBIEŃSTWO

dzieje się to na wielkiej równinie
wyłaniającej się z mroków dzieciństwa

pod fioletowym niebem
biega błazen
w kolorowym kostiummie
wbija w ziemię kijki
umieszcza na nich strzałki
niekiedy zrzuca swe brzemię
i biegnie z powrotem
rozkłada ręce tańczy
czasem słyszę śmiech

nie interesują mnie interpretacje
równina jest równiną
błazen po prostu błaznem

nie chcę żadnych wyjaśnień
niech tylko biegnie tak dalej
'w białej czapce
stawiając znaki drogowe

na wzór i podobieństwo mego prześladowcy


WIERSZ PROSTODUSZNY

lata rozdzielające lot obłoków
lata lewary dźwigające niebo
lata bez chleba lata suszy
w locie wstrzymane
nad raną

nie będą miały dostępu
do tego co pokochałem
przeminą lecz nie przeminie
nim czas mnie zamknie w dłoni
wpłynę w nie całą krwią

nie ma prawdy jedynej
dla tych ktorzy są żywi
skoro mamy żyć w mroku
trzeba ujawnić siły
które się żywią ciemnością

trzeba nam nowych oczu
nie ran otwartych lecz oczu
które zaprzeczą winom
wmówionym odziedziczonym
które nas opromienią
ufnością do własnych pragnień

trzeba iść pośród innych
pod rozwiniętą zorzą
ze wszystkich przeszłych lat
tu gdzie jesteśmy samotni
z jedynym sercem na ziemi

czekają na nas nowe
zgłodniałe przyszłe poranki
wabią nasze umysły
abyśmy uwierzyli
w wyłączność naszej śmierci

nie będzie miała dostępu
do tego co pokochamy
miniemy lecz nie przeminie
z otwartych tętnic czasu
wypłynie nasze cierpienie
krzepnąc nieśmiertelniejąc
w szare piękno śmiertelnych




"Dowód na braterstwo" to tom wierszy autorstwa Wiesława Sadurskiego; zawiera utwory z okresu młodości poety, które stanowią ważny etap w jego twórczości. W wierszach zawartych w tomie odnaleźć można głębokie uczucia, refleksje nad relacjami międzyludzkimi oraz poszukiwanie sensu życia. Sadurski z niezwykłą wrażliwością opisuje świat wewnętrzny człowieka, a jego poezja emanuje zarówno siłą wyrazu, jak i delikatnością emocji.

W "Dowodzie na braterstwo" poeta poszukuje prawdy o sobie, o innych ludziach i o świecie, który go otacza. Tom jest fascynującym świadectwem przeżyć młodego artysty, którego twórczość ewoluuje w miarę dojrzewania i zgłębiania życiowych doświadczeń. W zbiorze odnajdziemy zarówno dynamiczne, pełne emocji utwory, jak i wiersze bardziej kontemplacyjne, odzwierciedlające dążenie autora do zrozumienia i akceptacji swojego miejsca w świecie.

W "Dowodzie na braterstwo" oraz w natępnym tomie "Nagrobek Człekokształtny" poeta Wiesław Sadurski, dzięki swej wyjątkowej wrażliwości i umiejętności wyrażania uczuć, z powodzeniem kreśli obraz własnego świata, którym warto się zainspirować, by lepiej zrozumieć siebie i innych.