nasłuchiwanie

Reportaż Nieskończonej Podróży

W Reportażu eksploruję, poprzez poezję, fantastyczną mozaikę ludzkich doświadczeń, gdzie tańczy absurd i piękno. Wiersze, bogate w metafory i kalambury, zagłębiają się w złożoności miłości i relacji międzyludzkich, malując surrealistyczny i żywy emocjonalny pejzaż życia. Ta kolekcja, wywodząca się z moich psychodelicznych korzeni, zaprasza Cię w podróż przez ludzką psychikę i tajemnice wszechświata, zachęca do samoodkrywania i refleksji w nieskończonej podróży istnienia.

Do wierszy dołączone są ilustracje generowane przez AI, które wizualnie chwytają eteryczną i psychodeliczną istotę wierszy, dodając nowy wymiar eksploracji.


Okładka tomu wierszy 'Reportaż z Nieskończonej Podróży', Wiesław Sadurski

Okładka Autorska

auf Deutsch: ‘Reportage, eine Unendliche Reise‘
in English ‘Reportage, Infinite Journey‘



aby przeżyć to wszystko jeszcze raz
zwróciłem się w czas

mozolnie przenikając,
pod prąd,
przez kolejne
śmierci,
zachłystując się życiem,
poprzez
miriady istnień

przeżyłem
początek gatunku,
rozpłomienianie się ziemi,
i jej rozpylanie
wśród wirujących słońc

wśród zbiegających się w początku gwiazd,
istniejąc coraz muzyczniej i prościej,
wniknąłem
w serce,
źródło istnienia

tu
zostanę na dłużej





uwolniony od uścisku waszego metalu,
wolno oddychający,
wychodzę z więzienia mózgu ku wiosennym dniom

mikroskopijna nowa możliwość człowieka
pojawia się w wiązadłach żaru na półkuli ziemi

przekazywane przez ciało doznania żywej nocy,
niezrozumiałe, lotne,
przejścia
między rozbryzgami dźwięczących burz

tu gdzie,
tu kiedy,
tu i teraz




więzień karłowatej gwiazdy

wymiot z czyśćca kultury, historii,
pomiot idei wyniesionych z dżungli
z ciałami podwieszonymi za nogi na drągach

a tymczasem
najłagodniejsze melodie głaszczą pięty śpiącego domu,
najczulsze barwy dźwięczą harmonicznie

z okien
paruje płomień,
obrysowuje czerń,
służy nikomu




twarz nachylona ku przeszłości
w spokojnej refleksji porasta skalnymi lasami,
żłobi się strumieniami czysto i głęboko

w zmarszczkach skóry
sadowią się wygodnie polany pełne dzikich zwierząt
ścieżki prowadzą do wodopojów,
zielona gałąź schyla się nad światem

lecz wody słone od łez teraźniejszych,
morza obwarowane rafami niedopowiedzeń

ciała, maszyny, prawdy, cele

dochodzi się
nigdzie,
trzeba odwrócić
się




pejzaż stockholmski za oknem cofa się w czasie

wysokie wzgórze drga pod naporem lodowca,
woda
podąża w głąb,
gęsto owłosione mamuty zanurzają w niej kły
i uciekają od odbicia w wodzie,
które wyjawia
losy przyszłe

klękam,
pochylam się pracowicie nad powierzchnią dnia

świat milczy,
zwięźle
stawia pytania

wieczność
przesłuchuje człowieka




rozżarzona planeta stygnie wypala się w zmianach

i w mgnieniu oka zatoki są pełne ludzi i galer,
huczące lampy
cywilizacji

już jest
i niewidzialne,
porywa w nieznane,
na transmisyjny pas
przyszłości




te same więzienia na całej planecie

te same domy miłości
i wysokościowce nędzy

gigantyczna klamra spina dzień i noc,
emocje
bieguny

zwierzę płowe i wielogrzywe błyska białymi kościołami,
żywi się ludźmi,
głosem ofiar
krzyczy na trwogę

wojna
jest wszędzie,
w nalocie cmentarzy
gigantyczna wirówka miesza dzień i noc,
i odsącza z nich młode
nowe światło




słowa potykają się o zadumany długopis,
dotykacz co mieni się na dźwięk lub widok,
czernią ładowany,
czernią rozkojarzany

niby nijakie a nabrzmiewa jak wrzód!
na niebie pojawiają się lśniące
latające
lancety

litery wpadają w popłoch i tupią,
aby zatupać do piwnic
słuchotok mowy

a jednak statek załadowany polarnymi pocałunkami
przybija szczęśliwie do brzegu,
w odmianę




na plecach nadwiślańskiej równiny,
na płatkach maków
wzdłuż ścieżki
wśród pól,
pamięć
zatacza się
w odurzającym zapachu sierpnia

brzegi rzeki
pasą się na łące ukrwionego mózgu

w podniecającym wirze światełek i wierszy,
przemieniają się z wolna
w skrzydła
dla miłości,

aby cię unieść!




patrzę w moją dłoń

w miejsce gdzie krzyżują się linie serca i rozumu,
w ten punkt tak podatny na gwóźdź

między jarzącymi się jasno komórkami
ostrożnie przenikam przez naskórek
w tunele purpury
i chłodnych fioletów,
wnikam głębiej,
wśród mikrocząstek,
pośród pól energii,
w kwantowych śpiewach,
w błyskawicach ducha,
aż wreszcie wracam w szeroko toczące się wody,
zieleń ciągnie od lasów,
kładzie się na fale

niekiedy dostrzegam migocące na brzegu ognisko
po tamtej stronie




w polu widzenia okropny zamęt!
lewe oko dłubie w sensie,
prawe mnie podejrzewa o dłubanie w nosie

a wiersz
jest aktem
niewiary,
która wymaga dowodu,
uśmiechem przewrotnym i zaskakującym,
który ma jedną wargę,
więc udaje horyzont,
albo z samego rana znajduje
zdechłego kota w minionej ulicy

konfident wizualny
przeczy natchnieniu



lokomotywa parowa przebrana za jeża

jeździec bezdzietny ze ździebkiem niewiary

pora na przeraźliwe lepkie majaki,
co same się boją
i stąd takie lotne

łapa która cwałuje po wierzchołkach drzew,
sarna z tektury polująca na zmarszczki,
lampa co stęka przez sen

ale powoli zatracają sens,
jak życie, co bawi,
i rozpływa się we łzach

i ciach!




szpara wybita nożem w wieprzu,
w wierszu

dwie krwawe wąskie wargi usiłują coś mówić,
coś głucho bulgocą,
zapadając w coraz częstsze sny

wzdychając bąblami purpurowych słów,
otwierając się w ciemne znaczenia,
szukając po kątach pamięci,
cienkie obrzmiałe wargi rany
chcą mi przemówić do rozsądku

chcą! chcą elementarza, uczyć się języków,
podróżować,
tańczyć w dżungli,
śpiewać,
krzyczeć z radości

tymczasem korpus
jest już cięty na części,
kawały mięsa
skwierczą
w tłuszczu




tu filtruje się ludzkie sprawy

kolosalne wieże ciśnień,
ścieki odpływowe,
huczące maszyny odfiltrowują odpadki,
kłębki włosów,
zgniłe pety,
zużyte prezerwatywy,
resztki pracy żywności i natchnionych szoków
prasuje się w bloki,
spala pod ciśnieniem

woda płynie w kolejne przemiany,
popioły
anihiluje czas i ziemia

zapisane kartki papieru
odkłada się na bok,
w przemijanie wolniejsze




moja dłoń za moimi plecami
podaje dłoń komuś, kogo wcale nie znam

jeszcze tego brakowało!

nie dość, że wczoraj ta sama dłoń
odepchnęła inną przyjaźnie podaną przez los?
nie dość, że na noc nie wraca do domu?
że mi nie daje jeść?
że pieści moją dziewczynę?

że wreszcie, kiedy na nią nie patrzę,
pisze swe własne wiersze?




świt emaliowany sennym zagrożeniem

pory ciała dźwięczą fletami

w natchnionym spaźmie gitary
ten głos
przybywa przez sady wiśniowe:
‘nie mogę prowadzić za rękę twych dni‘

narysowane na cienkiej szybie podróżnego pokoju
nasze obrazki
miłości,
przekomarzają się czule z porankiem




chciałbym sobie przypomnieć pomyślany wiersz

zaraz,
jak to było?
cieszyłem się jasnowłosą głową na moim ramieniu,
całowałem smak wiosny,
myślałem o zeszycie podróżnym
otwartym na tej właśnie stronie

i pojawiła się w polu widzenia rura,
z której zaczął ulatniać się gaz,
odtwarzać miasta wojujące o szczęście,
kwietne zawieje,
lodowe architektury wśród płonących dżungli

a potem zdanie lub dwa,
jak burta przybijającego do nabrzeża statku

a jednak nic
nie pamiętam




wiem do ciebie trzeba mówić opowiadać bajki
pokazać każdą stokrotkę na łące,
wrony wodzić na spacer w obłoczne przestworza,
zajączki puszczać, biedronki swawolić

trzeba ci bywać wiatrem, deszczem, śniegiem,
zawyć z daleka wilkiem,
rozświergotać skowronkiem
a wszystko delikatnie

wiem,
trzeba cię kochać




przeżywam zdziwienie lampy odbitej w jej oczach
na widok świtu

burza zielonych wiatrów szaleje na drzewach
i spokój,
sen przeczuwany
dla dzisiejszego słońca,
i dla jutrzejszych kropelek potu

dla zawrotu głowy otulonej w indiańskie i dzikie obłoki,
dla odpoczynku w blasku skóry,
gdy miłość blisko okna
o świcie




a potem przychodzi milczenie
i pamięć o tym, że coś
wypełzało z morza na ląd,
ku obietnicy światła mej epoki

potworna plaża
kształtowała się ze skowytem miriadów istnień
w białą pierś
pełną mocnego mleka,
w oparach czasu przechylającego się ku słońcu
mozolny marsz gadów płazów ssaków
przestał podążać ślepo i namiętnie
w porośniętą śmierciami przestrzeń

zatrzymał się, obrzeżone kosmosem żywe rozlewisko
poza wymiary wystrzeliło smugą,
niosącą w sobie nasze bawiące się dzieci





mylące rozwarcie, gdy naga
siada w pozycji lotosu,
powolnie kołysze się
wśród zadumanych jezior

jej usta w łagodnym uśmiechu stwarzają
ruch czasu w rozkwitającym wymiarze kosmosu

urok chwili
oczarowanej światem wiecznym,
osypuje się na mnie gruzełkami lodu,
nowym dreszczem




pierwsze wołania bestii,
ognie w pieczarach,
i zaraz,
tak prędko!
świetliste stodoły ładowane zbożem,
kobiety prześwietlone kościołem,
i dzieci,
świat zaludniony,
porty otwarte na nowe wymiary,
praca przemieniająca na dobre i złe

a po spokojnym dniu
sny pełne elektrycznej lawy,
warczące bębny polują na sarny

głuche na odpowiedzi,
jątrzące przed siebie,
pytania gatunku




zwierzątko palców buszuje na brzegu rzeki

zagląda do jamek po wczorajszych westchnieniach

opiera pyszczek
o szybę snu

i kładzie tęczę na istnieniu,
kiedy znajduje
moją dłoń

a w niej obłoki
i dzień
wyłoniony pieszczotą
z ciemności




trudzę się dzisiaj wcześnie w laboratorium przedświtu
muszę zdążyć na czas!

pracuję w promienistej materii,
moje ręce coraz wprawniej
ugniatają rozżarzone żółtko
i białko ciemności

białe ciałka krwi
sączą się z dłoni,
rozpoczynają nieregularne serie wybuchów
słońca,
w wodach płodowych ludzkiego poranka




o, nocny bursztynie z wtopioną smugą włosów

z mojego pnia ściekają krople życiodajnej żywicy

słoneczne sezony dyszą w prześcieradłach

leniwy diament śpiewa w obu naszych ciałach

sosny nam szumią poprzez milionlecia

rośniemy razem




czas rozbłyskanych świateł
i eksplodujących nowości

w chmurach zarysy twarzy o podwójnym słońcu,
szybkie oddalanie się od miejsc wspólnych

przyszłość,
ramiona
o przeznaczeniu nieznanym

poszukiwanie wyrazów,
poszukiwanie języka, w którym można mówić
o poczuciu istnienia

w celu niewiadomym,
nieskończonym
jak szybkość




moja dłoń dotyka świata

patrzę na coś, co myśli we mnie,
dobiega mnie okno z zapachem ulicy

a jutro będzie futro,
a wczoraj był raj

teraz trwa

wypełnia, dotyka, mówi
łączy mnie nieustannie ze wszystkim co żywe

dlatego jestem tutaj,
nie ma czasu
na kłamstwo, strach, ból, który pochłania

dlatego jestem
tu i teraz




układają się w barwach bukiety
wypadków wulkanicznego pochodzenia

życie ocieka szkliwem lat
z ukrytym mechanizmem alarmowym
istnienia

jagnię beczy wśród nocnej pieszczoty,
zapach skóry
przemyka w czasie jak
w lesie,
ścigany przez myśliwskie psy

wiersz
pojawia się na płatku równiny
i smakuje jak wiśnia

można go podnieść i odrzucić w czas,
można
jeść




pocałunek dnia przenika przez muzyczne firanki

olbrzymie przezroczyste serce rozkołysowuje
domy i światy nie czyniąc im krzywdy

pieszczota
nagości
widzenia w tęczowej pianie

w kolorze łóżka z morzem u wezgłowia,
w kolorze dziewczyny, która za oknem
przechowuje na uwięzi skalny
las z rozedrganym słońcem

oto dotyka jej obnażonych piersi,
kiedy prawa połowa mojego mózgu
porusza się nieśmiało jak brązowe niemowlę
w jej śnie
o naszej miłości




zza betonowego narożnika naiwnego losu
wychyliła się okrutna dłoń

kiedy opamiętałem się
było zbyt późno,
leżałem w komorze gazowej,
kurczyłem się wśród innych
wleczonych przez szpalty
ku grobom, które
będą działać w imię

a tak marzyłem! a tak bardzo chciałem
stać się dętką samochodu ciężarowego,
z której gwałtownie uchodzi powietrze
przy szybkiej jeździe,
na zakrętach,
hej!




kiedy ciało zaczyna gwałtownie zanikać
i staje się
tylko ideą, która pożąda ciała -
to jest to całkiem niezłe!

lecz kiedy budyń z wiosennego światła
włazi do pokoju
i zaczyna mnie normalnie podbierać
okrutną łyżką -
to też jest całkiem fajne!

a tuż za wzgórzem śmierci
jest życie ogniste,
gdzie salamandry dusz naszych
wpełzną w głąb płomienia -

to też wspaniałe!




nasłuchiwanie lotu dnia

uderzeń sekund o serce
w stromym wznoszeniu

trzy! siedem! dziewięć! powietrze wybucha
fajerwerkami nowych miejsc istnienia

latające talerze słów,
latające kobiety które spełniają pragnienia,
tęczujące wskazówki pośród ziół i trawy

naskórek reagujący na ciemność

ciało umysłu o nieznanym centrum,
nasłuchujące,
poszukujące pretekstów





maleńka wioska
zagrana
na niskiej nucie
u podnóża ciemności

niemrawy strzelec polujący na kaczki

kilku rybaków przy metaforze starej jak świat

różowa jak muszla mojej ukochanej
maleńka psyche o imieniu nieznanym
podaje tacę
z owocami i pieszczotą




czka się perlistym maggi
w sklepiku dzieciństwa

co czknienie wspomnienie!
i buch!
coś wali w tęczę nad lasem

czyli jest las i tęcza
a pod nią sklepik mały,
ekspedientce w majteczkach gumeczki się rwą,
swędzi ją w lewą kostkę,
młynarz drapie się w krostkę,
przyszedł kupić wałek do ciasta
bo mu córka podrasta,
trzeba jej trochę frajdy,
ale tymczasem - basta!

bowiem kolejne czknienie
wali to wszystko
we wspomnienie




ten człowiek ma białe włosy
i słońce,
nad którym pochyla się z pędzlem

więc dlaczego ziemia
lepi się do krwi na mych dłoniach,
kiedy nóż rysowany piórkiem w czarnym tuszu
rozkłada w tęczę promień słońca?

i już nie można zawrócić,
wina węszy jak hiena,
gilotyna waruje przy poduszce,
moja promieniująca głowa
leży obok rysunku ze słońcem i wszystkim,
wszystkim wszystkim wszystkim,
do końca dnia




samolot z podwieszonym miłosnym uściskiem
w obrocie nieba
określanym przez radar

precyzyjnie wyznaczane najbliższe
rozstanie z ziemią

poszukiwanie majaczącego w dymach lotniska,
skąd startuje się w przyszłość

a skrzydła odrywają się od widzialnego,
a odlatują w różne strony świata

człowiek,
bezskrzydły lot




cokolwiek jest
przetwarza
się nieustannie,
dzisiejsze cudowne spotkanie,
i te nużące nuty cmentarza ideowego,
chude szkapy w węglarskich wozach poranka,
miasteczka zataczające się
na pijanych zboczach południa,
mięsisty bąbel, który łaskocze twą ciemność

co jest podąża
poza wszelką zmienność,
ciało podtrzymujące wymiary zaczyna się żarzyć
i odlatuje




porastam od środka kalkucką ulicą,
ze wschodem słońca
pojawiają się we mnie wozy zaprzężone w woły,
aby pozbierać trupy pokonanych przez ciemność i głód,
jak szczątki
rozerwanego na ludzkie strzępy,
rozrzuconego po ziemi,
sumienia

na szczęście jest inny poranek z drugiej strony oka
i wzgórza z obłych skał i świerków

na szczęście jest światło i dobroć,
miłość, droga
ruchu miliardów
w przyszłość




ruchy tektoniczne historii
wylewają do ciała lawę snów

karabiny polują na papier nutowy,
lubują się w rozlewie nut

wypada z ust knebel naturalnej ciemności,
kolejowe szyny
popędzają długimi smagnięciami,
niepokój wita na każdym dworcu

życie upływa w stronę światła,
śmierć śmieje się po stronie światła,
słońce
właśnie wpół drogi




a potem walec czasu odwija znane mi obszary
pokazuje odkrywanie ameryki

na skraju oka pojawiają się
jej betonowe warty dziobiące obłoki

mój ukochany przyjaciel zastrzelony w buszu
wskazuje dłonią kierunek,
i naprzeciw rewolwerowej kuli w jego brzuchu
wysuwa się kulka w moim długopisie

krew
dotyka zeszytu nieufnie,
a potem nie opuszcza tych kartek już nigdy

i pisze własne teksty
w kolorze anarchii




to cierpienie, które się pojawia
z całkowitą prostotą ładuje moje akumulatory

czy, kiedy zapadnie zmrok, wystarczy energii,
aby zaświecić wszystkie reflektory,
skierować je ku sobie i tobie,
ku naszym wspólnym ludzkim sprawom?




pejzaże kontynentów są nagle i czule
zmieszane przez palce

ciasto
na chleby promienne, pagóry europy,
otulonej przez siwe i błękitne morza

ściegi fal zszywają niewypowiedzialne
z kartkami zeszytu podróżnego

opozycyjnym biegunem wiersza
staje się miłość,
śmieje się
w głos




widnokręgi trzepocą jak zapis kardiogramu

wiersz widzi wszystko,
w namiętnej czystości
wisi w powietrzu nad zdyszaną ziemią,
toczy się ścieżką wśród leśnych korzeni
gdzie idzie się w dół,
ku morzu,
sam podąża moimi śladami
przez buszujące w epokach ogniska,
zatraca się w leśnym poszyciu
i czyha,
przy sercu,
na bliskich




przesuwają się złoża pamięci,
czołgi jabłoniowych sadów
wdzierają się w równiny okupowane przez ból

na przekór tobie, która nie dowierzasz
temu, co podąża za pierwszym dźwiękiem,
dzieją się lasy pełne niedowierzających saren,
krzywe chałupki czepiają się gór
i towarzyszą w przemianach pytaniu,
które w istocie zostaje
i czuwa

jako baśniowy smok
nad czystą wodą pojawiam się sobie,
niewiarygodne, że jednak istnieję
naprawdę, chociaż w dziwnym czasie

jeszcze pełen niepokoju i zwątpień
uczę się polować wśród rajskich paproci
w obrębie ludzkiego gatunku,
a zwłaszcza
na jego granicach
rozszerzających się




wysoki wyłania się poranek ze snu

w płomyku spalającej się świecy
ktoś nieznany
walczy na śmierć i życie
ze swym demonem wszechogarniającym

walczy dla mnie
na pokaz,
ale umiera naprawdę

przecież poranek nie jest snem,
a przebudzenie
wymaga innego światła




to przychodzi nagle,
na ulicy,
szczurze niebo wyłania się zza dachu szpitala,
długie ostre i sprężyste wąsy
przesuwają się węsząc po mieście,
wpełzają do mieszkań, kawiarni, galerii,
węszą kolor i nowy zapach miłości,
mdłości
wrzucają we mnie nagłe i głębokie

i nie ratuje mnie teraz braterstwo,
ani to że rozumiem

spotworniałe włosie
obsmarowuje mnie błotem,
przyprawia mnie gównem,
zżera powoli




długa, mozolna, odpowiedzialna
wędrówka przez okopy nabiegające krwią,
przez mięśnie i komórki czasu,
gdy zanika ja

podróż przez czas i sumienie
nabiera w siebie omdlałości wieczoru,
znużenia lasów sosnowych
poddanych monologom upału

myśl nie zaczepia o żadne przedmioty,
waha się w wiatrach ponad kontynentem

w muzyce kosmosu
dźwięki cywilizacji ludzi i natury
brzmią harmonią
sfer




unosi mnie ponad łąki,
rozwiewa wśród trawy i mgły
jakiś niezrozumiały i dziwaczny poryw,
muzyka oddechu, prawdy, krwi

dymy wieczornych ognisk ciągną nisko nad ziemią

pole żyta podchodzi do gardła jak utajony niepokój

wołania rodziców słaniają się w zmierzchu
w koleinach dróg

już niepojętych




spokój,
w ogniu
gorące śródziemie w głębokości

pole nabrzmiewa ucztą zdarzeń

pękają pagórki wulkanicznego pochodzenia,
różowa lawa płynie wszystkimi parowami,
pokrywa, scala, stapia, ukształtowuje na nowo
zarysy twarzy pięknej ciemnowłosej

nowonarodzenia
w blasku ciała




napotykam dziwne istnienia,
unoszą się nad światem,
lotne od śmiechu,
albo błądzą w dolinach,
wędrują,
obdarowują,
bezinteresownym pięknem,
tworzą ścieżki dla przygód

na tej prowadzącej ku morzu znajduję
gniazdo os w korzeniach sosny,
i kołyszący się na gałęzi,
wysuszony przez słońce i wiatr,
miłosny uścisk

pogoda czyni ten widok rybą,
ościste skały z których ścieka ziemia,
drobne unerwienie jesiennego lasu
i ostry harpun,
ja,
na skale




przypatruję się ojczystym sprawom
przez soczewkę morskiej zatoki

skrzypce kształtują w niebie delikatny prąd,
o struny wspierają się płaty pejzaży

czułe
zaistnienia dla dotyku krwią

zrozumienia
żarzą się w światłach mózgu,
i przekształcają

ruch piękna,
rozbłysk ku miłości

a wiatr uderza o skały, i drzewa trzeszczą, a morze
zachodzi łzami, i płacze
głosami bliskich




stokrotka o sutkach uniesionych wysoko
zaczepia o wiszącą nad łóżkiem
przejrzystą taflę mego zachwycenia

kula ziemska
podwieszona do balona rumieńca,
sosny błyskają
rdzawo wśród rzęs,
brązowa skóra, bicz tęczy,
i prześcieradła między obłokami

i ulot wizji z kryształowych mięs
rozjarza się
w szybkości,
we wstępujących,
powietrznych,
prądach miłości




płomienie pełzną z możliwości w stronę europy
i rozchwiewają się w wizji jak suknie
wzlatujące znad ramion

ale są już następne,
już obracają w popiół ziemię,
i sunie w stronę rodzinnego domu
pochód płomienia zwieńczonego burzą

prawdy ładowane przez tysiącletni bezruch,
zamulone kolorami uczynków podniebne ławice,
porykują jak dzikie zwierzęta
ku swemu twórcy,
który patrzy
skórą




kląskanie maja u podnóża
wydmy sahary

mój żar ułański zmaga się z upałem

z mirażu wykazują się:
piękny anioł wykopany przez krety,
obłok porośnięty pachnącymi pępkami,
moja sylwetka zwymiotowana przez powietrzną żabę

miłość do przymiotników odzyskuje sens,
światło śródziemne czyni mnie zielonym,
dusza
opuszcza ciało
i włóczy się jak bezpańska




stworzenie świata podjęliśmy przed dwoma dniami,
w zapachu miłości,
w locie
do jądra ziemi,
zaprzeczyliśmy śmierci przed głazem słońca

a jednak tego samego dnia,
w moim pokoju,
pojawił się demon,
zeżarł nam uniesienia,
skończył jeść, kiedy
ciała zniknęły

i trzeba życie zaczynać od nowa




spomiędzy palm
szczecina wypełza z delikatnym trzaskiem
i elektryczna lawa pojawia się w wietrze,
kiedy świnia dzieciństwa rzyga mną na piasek

a wówcza,s
z przyszłości,
wybiega sfora zgłodniałych wilków
i zaczyna się walka, dla której ślęczałem po nocach

szczęk kłów pogłosem niesie się przez mięśnie,
krzyki zwycięzców,
wycia bestii,
jakże tu spać!




czas przystaje wraz ze mną

plama krwi na zeschniętej ulicy,
oliwi sprzęgła w maszynerii nocy

wyobraźnia przybiega i zanurza swój pysk,
długo pije a potem opiera się o ramię
Wielkiej Niedźwiedzicy

i tam spotyka jedyne marzenie,
które wznosi się tak wysoko:
twarz śliczna jak paznokieć z odpryskującym lakierem,
oddala się,
znika,
przystaje na nic




język poci się w obcym języku,
węzeł krawatu połyskuje splotami,
sprzeczności rozwiązują się, spełzają w zewnątrz
na trawy siwe od szronu

coś trzepoce się w ciele, nie chce jednak wcale
wolności,
ujmująca wizja dróg naszych które mogłyby być proste
a jednak wiją się łączą w koszmarnych splotach
i zaciskają wokół szyi

a po chwili nawet
wiersz jest wplątany w to wszystko
od którego ma uciec




niechętnie oglądam przez więzienne okno
skrawek nieba gęsto porośnięty szczeciną

ostatnim faktem sprzed zemdlenia
podczas tortur
było współczucie dla kata przedwczesnej łysiny

nie! nie dam się!
nawet teraz kiedy materace w celi zaczynają syczeć

to długie lśniące włosy pasożytują na glebie łóżka

wczoraj zjadły mi nogę
dziś szumią wewnętrzną powierzchnią żołądka

dlatego postanowiłem zjeść mego łysego oprawcę
załatwię go drugą nogą!
zanim się zwłochaci!



kiedyś będę wędrował jak dawno temu

kiedy znów dzwon załopoce wysoko w chmurach
na pochwałę poranka,
podejdzie do mnie człowiek i powie mi swoje imię,
przepłynie we mnie rzeka zapluszcze swe imię
konik polny na wyprężonych nóżkach
zagra cudny akord piosenki,
a ciało,
w powietrzu,
zasyczy jak ogień, który rzuca się na podróżnika
jak dawno temu




moja miłości,
w twojej twarzy jest nie do twarzy wspomnieniom

oddalam się w zdumione i żyję na tyle,
że śmieję się, płaczę,
podczas, gdy wiatr potężnych przyszłości
porywa moje włosy, bluzę,
powoli wsysa w blask ciało,
urywając niedopowiedziane zdania
w dźwiękach barw




niebo jest ciemne,
puste bez granic

jedynie wiara i nadzieja o wiotkich skrzydełkach
polatują wśród rozbłyskanych okrzyków powietrza

to płomień ogniska na skale
wywołuje mnie z negatywu, na którym brak ludzi

przezroczysta klisza drży wokół oczu,
podsyca mrok




zjawiają się wszakże ogrodzenia ścisłe i logiczne,
kolczaste druty,
obłoki niejasności przymilnie tulą się do twarzy,
tworzą knebel

pasja ścisłości,
odwiedzanie czasów i miejsc akcji,
gdzie krótkie spięcie łączy opozycyjne bieguny,
gdy system nerwowy krąży nad wodami
pierwszego poranka,
a ja tymczasem, między błyskami na kolcach,
przeciskam się
ku większej gęstwinie

dźwięk mego głosu
za mną nie nadąża,
wiersze,
to ślady krwawienia




robi się zimno, kiedy myślę o tobie,
wypełzającym na mnie spod mej własnej skóry

twoje lśniące ostrza polerowane przez instynkt,
twoje haczyki
wczepiające się w każdą szczelinę ziemi,
aby od niej nie odpaść

widzę jak robisz uniki przed śmiercionośnym szlabanem,
który opuszczam za sobą

robi się świt, i
robi mi się zimno

gdy patrzę za siebie,
widzę, że nadążasz





spiralna galaktyka rozwija się z ognia,
jego tchnienie czuje noc nasze ciała łąka,
gotowe płonąć




któregoś dnia trawy nad nami uniosą się w słońcu,
wiatr nas rozwieje i zamieni w przestrzeń,
już nie będziemy rozpaczać i tęsknić,
trawy zaszumią,
będzie wieczny dzień




deszcz przestał padać,
stoję
na brzegu morza
co płynie szeroko,
i nasącza mnie swoją goryczą i światłem,
nad którym nisko kołuje mewa
poranka

a kiedy wracam w stronę domu,
skały
zmierzające przecież ku własnym przeznaczeniom,
potykają się o me ciało,
wstrzymują oddech

i wszystko łączy się
w wymiarze,
nad którym pojawiają się jasne
płomyki
i kładą się na stronicy




aż tutaj słychać mlaskania wieczoru,
który smakuje mój wiersz

blues wiary śpiewany przez otwarte drzwi kafejek,
wzlot nagły i trwały
do pracy istnienia

gwiazdy rozwiane w ludzkiej działalności
układają mnie w ciepłym zmierzchu do snu,
do życia
w którym się zapomina,
podchodzi bliżej,
neguje różnice





nie wiele widzę,
świat
rozmywa się,
światło trwa

trwa nieruchomo w brzasku skała,
spękana od ogni i dreszczy

siwy deszcz zmywa wzgórza,
spływa powoli po wietrze wiejącym z przeszłości,
zamienia wiatr
w szybę,
po której powoli spływają krople
i oddzielają świat ode mnie
i pozwalają odwrócić się
twarzą
do wewnątrz




to dziwne, że zawsze można się wycofać,
pozostawić za sobą niedopowiedziane zdania,
nierozstrzygnięte miłości,
ułomne śmierci

to dziwne, że w powietrzu
może poruszać się
bez śladu implozji
próżnia o wymiarach człowieka

to dziwne że przed że
można postawić przecinek,
przed ścianą rząd ofiar,
przed śmiercią kropkę

to dziwne,
znad trawiastego wzgórza
unosi się mgła
słoneczna,
a leśne ptaki
snują muzyczną gęstą sieć,
w którą wplatują się dłonie,
by nie wyrządzić zdziwieniu
żadnej krzywdy




koczowisko rozbite przy świeczce na sztucznym polu

wielbłąd czochra się o kant gwiazdy
po jarzącej się głowie pełzną bez imion znaczenia

furkocący barwami pochód sunie w głąb zimy
śniegi składają uniesienie na ziemi
robi się czysto
biało
jakby nic więcej nie istniało

jakby skupione w przeżywaniu światło
wzeszło
na zawsze




jest lawa przezroczysta
oddaje się
wymiarom ciała
unosi się nad fiordem o skalistych brzegach
w łagodnych implozjach
pośród otumanionych słońcem brzóz
a kiedy podpływa do nieruchomego w wieczności
portretu głowy na tle ciemnych lat
ich delikatne światło wyzwala się ze mnie
i trwa




pozdrawiam cię mym oddechem,
rzędem brzózek na wzgórzu,
wiosną, lotem szpaka,
tym co przynosi los

jest czwarta rano, pozdrawiam cię każdym zmierzchem,
ogniskiem rozpalonym gdzieś wysoko w polach,
kromką chleba, śniegiem

spójrz, w oczach
jest jak nad morzem,
parę skał, wiatry, drzazga
jakaś uparta tak sobie

pozdrawiam cię życiem,
jak to robi kwiat,
pozdrawiam cię w czas




wiatr wieje przez jabłonki, lecą kwietne płatki,
wiatr,
twoje usta,
mój śmiech,
jabłonki,
ani się nie spotkały,
ani się nie rozstaną




jakże muzycznie tu,
na wsi!

jak fioletowo
snuje się wibracja gałązek w wietrze,
orkiestracja psich nawoływań, wrzask gęsi

rżenie konia, który z płonącą grzywą
grzmiąc kopytami cwałuje wprost w moje dzieciństwo

jakże niebiesko!




dzisiaj jest tak przytulnie,
świat
jest zrobiony z króliczych uszu

ścieżka którą idę wśród drzew
jest linią twej lewej dłoni

pomiędzy chmurami widać drzwi,
między myślami nadzieję

pomiędzy kroplami deszczu
róża
prostuje płatki,
i czyni ukłon
w stronę serca




twe imię zawieszone pomiędzy dźwiękami
ciało złote i w chmurach

a chmury tego dnia smutne
smutne wędrówki w dół
po przeciwnych stronach pasm górskich
gdzie ciała stopniowo zanikają
a nasze dziwne odkrycia
znaczą się jasnością i zrozumieniem
dla miłości która daje niczego nie żąda
dla miłości która zanika pomiędzy
i staje się dla

i staje się życiem




gałązko brzozy,
prowadź przez burze i słoneczne dnie,
roń swoje liście,
nie powstrzymuj mych łez

nasze przemiany tryskają ze wspólnego źródła,
jesteśmy razem,
nasz śmiech pojmowalny
potrząśnie światem




pełnia księżyca przeziera przez tumany śniegu

blade jest niebo,
czyste powietrze

me uniesienie
drży pod ciężarem płatków

pełnia życia
się właśnie spełnia,
dziś w śniegach,
jutro bez wczoraj




spienione białe lasy i płaski stok nieba

przez moją krew
płyną w kierunku mózgu ciężkie lodowe kry,
majaczą zasypywane śniegiem trupy rozbitków,
ochrypły ryk syreny lodołamacza
potrząsa mym niepokojem,
płatki sadzy przyklejają się do gorączki

tak pytam
czym jest to,
co we mnie jest mi nieznane

tak budzę się w wędrówce
przez ziemię, ciało, umysł

tak staję się
oszronioną chłodną perłą,
w której nieznane ja
w jasności
wyciąga dłonie,
kocha, słyszy, rozumie

tak




życie nie ma początku ni końca

jego prawdziwe bieguny to światło,
do którego zdąża
i świat,
który wyłania
z miłości




pod skórą tej ziemi wzdycha chleb

skądże te jęki o szklanych długo pobrzmiewających dźwiękach?
skądże dobiega żałosny skwir głodu
i łoskot wojen? skąd ten wiatr?

przeciągi czasu!
moją skórę nieznośnie uciska powietrze,
piecze mnie kolor,
dźwięk uwiera

ale ciało nie może decydować,
wiatr wywołuje obrazy z negatywu pamięci,
w dole przemyka właśnie łąka
siwa od trupich kości

słowo jest oknem,
ktoś je otwiera, podaje ci dłoń,
ktoś zanegował związki określone,
uwierz!




dzisiejszy wieczór był piękny - tyle mądrych słów,
tylu przyjaciół, muzyki, miłości i pieszczot,
i taki pokój!

a jednak
wśród nocy
moja głowa staje się skalnym wzgórzem,
wiatr wieje przez ognisko i trzeszczą kamienie,
morze napływa w ciało, smakuje tak gorzko

ktoś ze mnie wtedy płacze ukryty pod wodą,
ktoś inny siedzi i patrzy w płomienie,
a kora brzozy
odpryskując
skwiercząc
obnaża w ogniu to sedno,
to nic,
co umie tylko spalać się
grzać




jest tu plemię, które niecierpliwie pracuje
nad jarzącą się w kostnej jaskini
bryłą wszechżyjącego mózgu

świat śmiertelny i zbuntowany,
głoszący chwałę nieskończoności
przy wtórze morza, skał i chmur

jest tu dziecięca dżungla,
porzucona na nieżywym chodniku

słońce niezauważalnie przemyka się między dniami,
pachnie liśćmi,
czas zwalnia,
głowa przechyla się ze zmęczenia w stronę zrozumienia,
w stronie prawdy pobrzmiewa pomrukiwanie jaskiń

rytm,
szmery kości podtrzymujących ognisko,
blask




skłócony jestem z prawami tego świata,
grawitacja wiary
przechyla mnie ku ziemi przyszłego braterstwa

wybiera mnie las napędzany przez słońce

głosy przyjaciół dźwięczą tu w znaczeniach
ptasiego śpiewu na wargach poranka,
myśli połyskujące złoto i obrzmiale
przesuwają się w ciemnych chmurach
między nitkami błyskawic

to czego nie umiem wyrazić
pojawia się samo:
wolność opromieniająca ja,
dreszcze rozświetlające krew

dominuje zapach tęsknoty
obecnej




to przecież miłość

unosi się nad tobą, swobodnie szybuje
przez dnie i noce
wielobarwnie,
śmiało

nie osiąga spełnień, lecz los

nie zapominaj, masz wszystkie imiona
twoim jest życie,
świat i poranek w tym locie,
we wznoszeniu do światła coraz bardziej jesteś

jestem tobą, który podaje ci skrzydła




Energia Poezji Jednoczy

W miarę zbliżania się do końca tej eksploracji mej bezwstydnej poetyckiej duszy, ważne jest uświadomienie sobie unifikującej mocy poezji jako środka zrozumienia między ludźmi o różnych poglądach, przekonaniach, żyjących w różnych religiach.

To były niebywałe dwa lata w nowym świecie, w Sztokholmie, wśród młodych ludzi z różnych kontynentów; mieszkałem bowiem w akademiku.

Latem miałem miejsce wśród skał i drzew, nad wodą; tam łowiłem ryby, paliłem ognisko, sypiałem niekiedy przy nim, owinięty w koc. Odwiedzali mnie przyjaciele; paliliśmy fajki, śpiewali piosenki w różnych językach, recytowali wiersze; medytacje i miłości, uniesienia i upadki na bieżąco.