POD OKIEM ZEGARA, Wiesław Sadurski
W "Pod Okiem Zegara", debiutanckim tomie wierszy Wiesława Sadurskiego, czytelnik odkrywa różnorodny świat poezji, w którym autor snuje refleksje na temat życia, miłości, przemijania oraz piękna. Utwory zawarte w tomiku charakteryzują się bogactwem metafor oraz przemyślaną kompozycją.
Sadurski zręcznie lawiruje pomiędzy liryką i nastrojowymi obrazami, tworząc niezapomniane wizje. Niektóre z wierszy, takie jak "O, Lustro", "Piosenko", "Owoce Zwierząt", czy "Dzień Nadaremny", ukazują kontrast pomiędzy pięknem i ulotnością życia a jego brutalnością i przemijaniem. W innych utworach, takich jak "Kto Płacze", "Jaki Los Mnie Połączył" czy "Dla Ust", autor zastanawia się nad sensem miłości, pragnieniem zrozumienia i jedności z ukochaną osobą.
Tom "Pod Okiem Zegara" to również refleksja nad kondycją człowieka wobec otaczającego go świata, jego dążeniem do wolności, jak w "Witaj Mi", oraz poszukiwaniem prawdziwej tożsamości, jak w "Moja Miłości". Wiesław Sadurski z sukcesem łączy w swoich wierszach introspekcję z obserwacją zewnętrznego świata, wprowadzając czytelnika w fascynujący labirynt uczuć, myśli i doświadczeń.
"Pod Okiem Zegara" to wyjątkowy tomik wierszy, który z pewnością zainspiruje czytelników do własnych przemyśleń i pozwoli im na chwilę zatrzymania się w zgiełku codzienności, aby spojrzeć na życie z perspektywy poezji Wiesława Sadurskiego.
O, LUSTRO
o, lustro, jedno, odbij mnie
odbij mnie moim wrogom ulicom przedmieściom
psom śpiewom ptaków i codziennym ludziom
odbij mnie, moją czystą twarz,
źródlane wargi pięknego szaleństwa,
anachroniczną płaszczyznę najmłodszego świata
odbij mnie, roznieć w powietrzu
przede mną w czasie i wokół tropy świeżej krwi
śpiewającej o dziecku wewnątrz zatapianym
coraz głębiej i głębiej, do granic płaskości
z ognia powietrza wody głodu wojny
zaklinam cię własnym prawdziwym imieniem
odbij mnie, lustro, abym mógł roztrzaskać
resztę tej prawdziwości, która jeszcze cieszy
PIOSENKO
piosenko, pełna
obłoków, chmur twarzy
ulatujących w ciemnej kantylenie
bez nadziei na powrót, na urealnienie,
piosenko pełna obłoków, wzlatuj w niebo nad nami,
rysującymi płomieniem swej mowy
w ziemi cierpienia
scenariusze śmiechu,
uwięzionymi w kręgach przemian,
wielokrotnych, szybkich,
potężniejących aż do chwili, kiedy
powodowane siłą odśrodkową,
rozstępią się szerzej,
i odsłonią
przepaść
przepaści, wirze wchłaniający, osi widnokręgów,
przepaści
eksplodująca
pod ciśnieniem idei
ludzi, wyrwanych z naturalnych obiegów
mocą swych pragnień,
ludzi oślepionych
pierwszą eksplozją,
stojących twarz w twarz
ze źródłem swych przemian,
lecz już oślepionych,
przepaści!
tobie dedykuję świat
OWOCE ZWIERZĄT
owoce zwierząt, twarze wielokształtne
na próźno pod słońcem, na cierpienie krwi
utworzone, by wstrząsać lękliwą planetą
dłonią trwania wzniesione ponad złoża tropów
przeszłości, płynącej w naszych krwiobiegach
na próżno trwonionych przez obiegi życia
kwiaty krwi opóźnionej, proszące o krew,
z krwią na wargach błagalnych wołające: jeszcze!
i w rechotaniu tętna bose na stokach dnia
barwiąc niebo nad sobą rytuałem mordu
owoce zwierząt, widziałem, wniebowstępujące,
migocące ciałami w kanonadzie zdarzeń,
i kraj bez jutra, wyciśnięty z warg,
rozwarł się dla nich w bezustanne teraz,
w blasku przyrównań, w dzisiejszym powietrzu
KTO PŁACZE
kto płacze - w moim głosie?
jakie małe dziecko
w nim zamieszkało, i drapieżną rączką
za krtań mą chwyta, że aż czuję głód?
ponad trawami liść z liściem szeleści
i głosy składa...
śpiewające dziecko
nagie skrzydełka gubi pośród traw,
ale już cisza ku niemu się skrada
i dzień następny zatoki zachwytu
zamknie na ustach jeszcze śpiewających,
i usta zamknie - w przeraźliwy lot!
triumf rozdarcia na codzień ucisza piosenki,
od śniegów ogrzewam ich marznące wargi,
niekiedy chcę zanucić melodię o słońcu
i wtedy nagle - skąd? - zupełnie nie wiem -
okrutny płacz dziecka pobrzmiewa w mym śpiewie
DZIEŃ NADAREMNY
dzień nadaremny, bez bólu nieobecny
otwórz w nim okno - jedynie dla mnie
o niebie świecącym jak srebrzysty brzask
tu nic nas nie dzieli - nie umiem więc kochać
i kocham jedynie poza miłością
a ty piękniejesz wciąż dalej ode mnie,
i tworzymy swe domy, powstają i giną
przez drżenie wargi w pocałunku,
i smak niewidzialności szum skóry,
jak strumyki dwa ognie nade mną nad głową
my dwoje, powtarzam słowa naruszone kwiatem,
którzy jedyni dla siebie z takiej odległości
i poza sobą niewidomi w tym świecie uszytym
na wyrost, na cierpienia zmyślone dla tortury,
którzy giniemy nie tylko dla siebie
JAKI LOS MNIE POŁĄCZYŁ
jaki los mnie połączył z tęczującą trawą
gdy oczy dym przesłania, prawdziwy dom miast,
i wschodzi nad nami prątkujące słońce?
o, jeszcze chwilę, chociaż rok zatrzymać
ten świat bez pęknięć, wytrzymać ciśnienie
wspaniałej wrzawy buszującej wewnątrz
więc - zamknąć usta? o, powieki - w dół!
w dół, z korzeniami! o usta pod głazem,
o ziemio pod ustami wniebowstępująca
w skrzydłach krwi mojej i miliona innych!
krótka chwila zapala miasta na równinie,
układa mozaiki z trupiego ziarna
i bełkoce w obrazach zachłyśniętych wzruszeń
a myśl przez dzieciństwo w szumie trawy ginie,
w trzepocie barwy, na płatkach motyli
WIĘC
więc - do przeszłości te drogi należą?
gdzie lśnienia wiosny staczają w dół potoki słońc
z nieważkimi stopami pędząc je ku nocy?
gdzie żywe słowa rodzą się w uśmiechu
i - rozpaczliwe ręce wyciągając w niebo -
gubią się bezpowrotnie pośród innych ust?
o, nie narodzoną w tych miejscach pokocham
i będę dla niej śmiertelnie tonącym
w tarczach zegarów, niegodnym spojrzenia,
pokonanym, zgubionym w codziennych ulicach
więc - do do przeszłości te drogi należą?
otworzę żyły miłości
i w koleiny godzin popłynie śpiewając krew,
nosząc, być może, na swych lśnieniach słowa
żywe, dla pięknej, którą tam przeczuwam
DLA UST
dla ust, dla oczu otwiera się, senna,
albo jak ptaki, gdy po chłodnej nocy
prostują lotki, i z wilgotnych liści
strząsają stada soczystych sopranów
i oto miłość w światłach rzuca cień,
otwiera się kwiat łóżka zasłany barwami,
oddziela mnie na zawsze od dnia jutrzejszego
bym uciekał ciemnymi alejami lęku
a ona w ucieczce otwiera się, senna,
przechodzi w smugi mych niewinnych pęknięć,
wlewa w me tętno echo swoich stąpań
wielokrotnie wzmocnione - zaraz mnie dopędzi,
rozerwie oczy na krwawiące bielma
WITAJ MI
witaj mi jasna siostro ciemnych braci wewnątrz!
oto twardymi krokami zbliża się do mnie ziemia,
wczodzę w jej drogi niby chrzciciel w rzekę -
kolejna klęska moją twarz nachyla
ku jej krwawiącym i smrodliwym ranom,
i krew miłości odpływa od ciała
gdzie więc będę zupełny? gdzie jest moje życie?
na jakich piaskach kwitnie? w jakich grzęźnie błotach?
kto jego gwiazdy pod powieką nosi
i sączy w obce wyciągnięte dłonie?
o jasna siostro, poezjo, z ran i pęknięć
jest nowe życie - czuwanie wiecznej obecności!
ze świadomością pragnienia i wiedzy
w ten świat wchodzimy - choć wokoło mróz
i migotliwe kwiaty głodu palą się w przestrzeni
MOJA MIŁOŚCI
moja miłości, przymknij powieki
gorące gołębie w twoich oczach krążą,
ich skrzydła świszczą jak zmęczony oddech
i powrót ku wolności zamknięty w tym locie
grającym o stawkę tysiąca spojrzeń
bez przypadku rozdartych na kretonie sukni
moja miłości, gdzie moje spojrzenie?
gorące ptaki wgryzają się w żyły,
conocne tańce w kolorze czerwieni,
w cierpieniu dobra noc
ojczyzno pustyń, o, moja miłości,
wbita pomiędzy mury nazbyt ciasnych ulic,
w wąskich przejściach tęczówek, od dłoni do dłoni
rozdająca cierpienie jak kto inny chleb...
nazwałem cię miłością - za ten pokarm właśnie
W MYCH POCAŁUNKACH
w mych pocałunkach jest niemal zamknięta,
pozbawiona wolności - a rozkazująca
przez wszystkie słowa spojrzenia i gesty
o niej ostrożnie kreślę znaki na kartkach,
w kolorach pustyń spadających z ziemi
mówię z gestem czułości jak ze szczyptą soli
nie mogę odejść, jej oczy mnie budzą,
łzy kruszą skały i ścieżki przede mną,
przy drogach drzewa wzlatują w powietrze
i lecą w korytarze żył
jak słońce świecące dla niewielkiej śmierci
widzisz miłość, ogień krwawiący do świata,
widzisz szybko śniącą przezroczysty sen,
przylgnąć do niej, nie wierzyć w powroty,
ocalić siebie tak właśnie i innych
ONA MNIE BAWI
ona mnie bawi, jest pełna płomyków
lecz czemu się spala ledwo grzejąc kołdrę
specjalnie pożyczoną na tę uroczystość?
mocnym głosem jej mówię te tysiące chimer,
które w niej przykucnęły,
a ona się śmieje
potem nie wiem co począć, patrzę w drżące okno,
na ulicy południe tak szybko przebiegło,
ona bawi się kotkiem, ma zbyt ciemne włosy,
zbyt wielkie oczy, czy stać je na miłość?
ona z marzeń o cnotach wybiera namiętność,
od smutku woli męską rezygnację,
z uśmiechem znosi przeciwieństwa losu,
i zwycięża pogodnie, z podniesionym czołem
i rozwartymi gościnnie smukłymi udami
OTO OBŁOKI
oto obłoki ponad nami nikną
zamierają nie wiadomo dlaczego,
maskują się w niewidzialne, aby nas zaskoczyć
a może znikają jak deszcze i wiersze
nawilżające pola dla nowego zbioru,
jak rozpacz znika pod dotykiem dłoni?
to samo śpiewają nocą na łąkach świerszcze,
trzeba tylko uważnie, bez powodu, słuchać,
a można usłyszeć, dzięki czemu się żyje,
i dzięki czemu odchodzi, pośpiesznie jak iskra,
zostawiając u ludzi ciepła smugę cienia
PADAM DOKOŁA JEZIOR
padam dokoła jezior i kryję twarz w dłonie,
i kryję usta w ogniu, świetlistym płomieniem
przebijam dłonie, wznoszę je nad głową
popatrzcie teraz na te jasne kształty
w ogniu, na cienie z przebitymi dłońmi -
to cienie zabijanych od początku świata
to twarze zabijanych dla dobra ludzkości,
dla dobra rasy, narodu, dla sławy,
ich krew przelana dziś płynie w mych żyłach -
bo moje życie jest tylko fragmentem
a noc jest ciepła, otula mi tętno,
krwi na dłoniach nie widać, wszystko zapomniane,
wiek nam pomaga, życie coraz szybsze,
dzisiaj zabijam, jutro kocham róże,
kupię ogród za miastem
CYWILIZACJA ŚMIERCI
cywilizacja śmierci to kwiat osobliwy
idąc w miasto
nucę piosenkę o jego zapachu,
o barwach niezmiennych od tysięcy lat,
gdzie insekty instynkty świętują swe święto,
o poczwarnych owocach z pobocznych gałązek
i oto natchnione tęczujące słowa
w oszołomionym locie dopadają warg,
wstrzymują oddech, zalepiają krtań,
twarz prawdziwą w wilgotnej masie zatapiając
a moja radość, cierpienie, obawa,
śpiew, usta pęknięte, wilga, obłok, rzeka
-
zmieniają się w warstwę urodzajnej gleby,
próchnicy, przyjmującej z ukłonem korzenie
kwiatu,
by świecił w najpiękniejszych barwach
KTO NOWYM BLASKIEM
kto nowym blaskiem oświetli te rzeczy
wypełniające przestrzeń oczy usta dłonie
tu, gdzie łza nawet upada z pokłonem?
gdzie błądzący, śpiewając o życiu
źrenice śmierci znienacka otwiera
i oślepiony zaczyna umierać
kto te sprawy ustawi według ich ważności,
łąkę rozściele, ptaka nad nią wzbije,
horyzont ułagodzi smugą wiklin, rzeką,
by oczy zamknął, niewyodrębnialny?
ordynarna osobność pojedynczych milczeń
co znaczy dla butów, które depcą miasta!
oto tłum rzeczy biegnie i tłoczy się w myślach,
potrąca się wzajemnie wzbija opada rozdziera
służąc ludziom, co ludzkie w ich twarzach - zaciera
TA ZIEMIA
ta ziemia - czy mym tętnem przetrwanym w narodzinach?
czy mnie unosi nad brzozami w brzasku
tworząc powiewy muzyki ledwo napomkniętej?
w brzegach swych pustyń wynalezionych smutnie
czy inni ją także unoszą na słowach,
niezdrowe widmo ze świata odległości?
pytam, bo ona jest dalsza ode mnie,
bo - chociaż kocham - piękniejsza ode mnie,
tak piękna oddalająca, że ledwo przeczuwam
myślami swymi za listowiem brzóz
by umieć owocować i widzieć przed sobą,
by widzieć więcej niż widzieć przed sobą,
patrz, bez szyderstwa - te drzwi zamykane
co noc na zamek,
ta ziemia - zamknięta,
stąd blisko do kamienia: życie jest cudowne
PIĘKNO
gołębiem nazywanym przeze mnie tak właśnie,
łączącym z przestrzenią mej planety, mnie,
z krzyżami wyciągającymi ramiona do lotu
i niżej, gołębiem w trawie, w gorzkim smaku źdźbła,
w tętnicach świata ledwo wyczuwalnych
w uległym geście krążących przy ziemi
tak oto gołębiem w milczeniu pękniętym,
tym słowem dwoma może w zderzeniu na wargach,
wypowiem prawdy nie znane mi bliżej,
kołujące wciąż bliżej, w coraz gęstszym świetle
gdy dzień bezszelestnie umyka na palcach
nie śnimy tego lecz śmieję się w słońce,
nie ciebie kocham lecz moja miłość cię niesie,
i moje oczy przekłuwa a twoje pieści i wielbi,
twe oczy z piór gołębich i źdźbeł leśnych traw
IDĄCY ULICĄ
idący ulicą może zna te słowa,
które, nadając wartość wędrowaniu,
w rytm kroków ćwiczą melodie powitań
może je słyszał? oto przed zwierciadłem
ułożył usta spojrzenie i wątek,
z klapy swej strzepnął gwiazdeczki łupieżu
a teraz idzie z podniesioną głową
taki spokojny jakby był mordercą,
ale upadnie, gdy usłyszy - witaj!
oto upadł, usłyszał? oto idzie znowu
teraz przez gwiezdne życie ogrodu
przechodzi cicho, przystaje u schodów,
unosi głowę w przeraźliwe niebo
i słyszy głosy białego pogrzebu
i nie wie wcale, że to jego grzebią
COŚ SIĘ KOŃCZY
coś się kończy, płyną deszcze
kiedyś kochałem ziemię jak marnotrawna woda która drży,
kiedyś rozpadł się świat
pośpiesznie zgarniałem okruchy i strzępy,
scalałem przestrzenie jak iskra ciemności
ale teraz wracam do własnego świata,
w oddechu rzeźbię powietrza i lądy
i piszę wiersze jakby leśna wilga
rzeźbiła je nad wodą w czymś nieprzezroczystym
coś się kończy, zuchwale szachruję z czasem,
nie ma gry dla fuszerów, lata znikają ze stołu,
trzeba żyć szybciej, nie ma nawet deszczu,
rzeki, trawa, ocean - to żałosny mit
KWIATY PARZĄCE DŁONIE
kwiaty parzące dłonie, noc mija łagodnie
i noc jest kwiatem, dojrzewa i pęka
otwierając i świcie muszlę tęczującą
gdzie - na przestrzał otwarta przelotom pamięci
okryta w barwy znakowanych słów -
miłość zaczyna nierealny marsz
z cierniami i kolcami, poszerzana echem,
jest bardziej obecna niż wszystkie kwitnienia,
w mieście znów pięknym, bliska szmerom wisły,
dźwiękom zegarów cicho wtórującym
ten wiersz, znak godzin, tylko zanotować -
wtopiony w ziemię korzeniami
włóczę się alejami, poszerzany echem,
i często widzę w mokrych lśnieniach ulic
twarz twoją o lotnym odcieniu sonetu
TO SIĘ WCIĄŻ KOŃCZY
to się wciąż kończy: którzy mogli żyć z nami -
umierają tak jakby chcieli,
nie pytają nawet
czy to co kwitnie ma odejść tak lekko
w pełnię lata tak jasno, że nie pozostanie
inny odcisk na ziemi niż ten co w mej myśli
czy nieruchome powietrze ich domów
mocą istnienia twarzy bez przeznaczeń
naruszą obce dłonie, gładzące znów przedmiot,
który zapomniał czym jest ciepły dotyk
to się nigdy nie kończy: którzy żyć umieli
wracają w barwach codziennych pejzaży,
w polach, gdzie padły ich słowa i kości -
kiełkuje nowe ziarno, i drgające smugi
parzących świateł szyją nowe oczy
OWOC MÓJ JESZCZE KWIATEM
owoc mój jeszcze kwiatem, dzień brzaskiem
otwiera się ich lot, i każdy naturalny
sadurski rośnie ze śmiechu i mroku,
bez przerwy się rodzi przez otwarte lustra
przetwarzające spokój słów niebem okrytych
na cienie rysowane czyjąś łzą przelotną
rzeźbiącą pejzaż ze srebrzystoszarym
ogrodem przeczuć
i już lekki zamysł
nowego kwiatu rodzi się powoli,
i miłość dojrzewa, pęknięta jak owoc -
nieobliczalnym gestem uwalniając płosząc
wątpliwości wyzwalań - prawdziwe zwycięstwo
nowych kwitnień i brzasków,
i fala za falą
grzmi nad dachami cwałującym deszczem,
przelotnie drążąc wieki i tęczówki
SOBĄ JEDYNIE MOGĘ CIĘ OPISAĆ
sobą jedynie mogę cię opisać,
w ciszy i skupieniu
ostrożnie brodzę ponad brzegiem,
w powietrzu gęstym od liści i myśli
badam postrzegam moje własne ślady,
stopy błądzące tak przemyślnie,
cienie wznawiane z każdym brzaskiem
by tu nie zostać - ostatnia
fałszywa radość wychodząc ze mnie
pozostawia niewielki grot
dźwięczący echem cięciw
tylko dlatego, odchodząc
na progu się odwracam,
te fale łagodne
GŁOS SPOZA ŚCIAN
szukałem - jestem przeklęty,
rozwarty od wewnątrz mózgu,
u wód
zza długich korytarzy
piwnic i lochów bez światła
utraconego żartem
rozwarty - jestem przeklęty,
z piwnic utraconego
u wód
i przeklinany bez nikogo
czarny pod powiekami
daremnie
bowiem utraconego szukałem
żartem, na zawołanie,
bez światła
KTO ZBURZY WE MNIE
kto zburzy we mnie te domy, które tworzę w lęku?
kto zniszczy ludzi budujących ciemność
w miejscach dzieciństwa?
to, czego szukam, wciąż dalej pięknieje
i w kim zabłysną nadpromiennym słowem
umarłe?
wychodzą w ulice!
gdzie ziemia kończy swój obieg, w ciemności,
obłoki pełzną nisko niczym trupie ręce
z gwiazdą wbijaną pod każdy paznokieć
oto droga na ziemię,
po świecących palcach,
nim ich kontury znikną w śmiechu przyszłych
śpiewa dwudziestopięcioletni
wielką burzę świateł
niszczącymi wśród ulic
przybytki metafor
pisanie wierszy jest wewnętrznym krwotokiem,
przyszłość się pisze przy zdwojonych oczach,
odwracam tęczówki,
wewnątrz widzę strach,
i gwiżdżę prawdziwą piosenkę o krzyku
dla rannych ptaków śpiewających wiatr,
dla zwykłych ludzi o pękniętych ustach
UMARLI
spójrz, oto idą, tamci, ci sami,
z uśmiechem zębów i pod wiatr
ze szkła
żegnaj ich gestem, zamknij twarz,
zasupłaj uszy w kokon szkła
ze śmiechem
bowiem w wiatr idą, wciąż obecni
chać nieobecność im nakłuwa
dna
to twoje twarze, w lustrach węszą,
patrz na ich oczy, usta, patrz
na to szkło
CAŁA W ZIELENI
Cała w zieleni pędziła moja miłość
na wielkim koniu złota
w srebrzysty brzask.
cztery chude psy przylgnęły do ziemi, a uśmiechnięty
wesoły jeleń pędził przed nimi.
Lotniejsze one niż sny tęczowane,
ten śmigły słodki jeleń
cenny czerwony jeleń.
Cztery czerwone rogacze przy białym strumieniu,
okrutna trąbka śpiewała przed nimi.
Z rogiem przy biodrze pędziła moja miłość
jadąc jak wzgórze echa
w srebrzysty brzask.
cztery chude psy przylgnęły do ziemi, a uśmiechnięte
równinne łąki pędziły przed nimi.
Delikatniejsze one niźli chwiejne sny
ten szybki szczupły jeleń
lotny i lekki jeleń.
Cztery lotne łanie u złotej doliny
zgłodniała strzała śpiewała przed nimi.
Z łukiem u pasa pędziła moja miłość
jadąc jak wzgórze górskie
w srebrzysty brzask.
cztery chude psy przylgnęły do ziemi, a uśmiechnięte
czyste szczyty pędziły przed nimi.
Wyblakłe bardziej niż strasząca śmierć,
ten gładki gibki jeleń
wiotki wspaniały jeleń.
Cztery wspaniałe jelenie przy zielonej górze
szczęśliwy łowca śpiewał przed nimi.
Cała w zieleni pędziła moja miłość
na wielkim koniu złota
w srebrzysty brzask.
cztery chude psy przylgnęły do ziemi, a uśmiechnięte
me serce umarłe upadło przed nimi.
(e. e. cummings)
DZIEWCZYNA
dziewczyna słońce na rzęsę schwytała
i klaszcze w dłonie, w lękliwej radości
nie wie co czynić, jak przywitać gościa
co nagle uległ świeceniu jej ciała
on nie chce kwiatów, jej zęby w uśmiechu
błysnęły pękiem wiosennych jaśminów
o! z nich zrób bukiet! i nieco karminu
weź z wargi swojej, i z tętnic po trochu
zrzuciła słońce, jak brzask uleciało
skracając nagle długi cień dziewczyny,
blask odbierając - najdalsze się stało
dziś razem stygną, nie byli bez winy,
lecz gdyby zawsze chcieli być szczęśliwi
chyba w kamieniu by miłość rzeźbili
CZY TU JUŻ BYŁ KTOŚ?
czy tu już był ktoś? tak! więc jeśli słowa
mają być białe i niepokalane
niech każdy ranek otwiera w nich ranę,
rzeźbi w ich tętnie jak w żelazie kowal
tu był ktoś, przeszedł, popod dłońmi chował
tęczówki swoje jakby białe świece,
odszedł? on wiedział, że wędrować lepiej
niż mleć na zębach o wędrówce słowa
minął, drzwi zamknij, sprawdź czy wszystko jest tu
na swoim miejscu, zamieś ciasto w dzieży
by napiec chleba dla własnej podróży
znaj czas właściwy dla pielenia chwastów,
wtedy dom opuść, niech cię nie wyrzucą
myśląc, że przey to własne bóle skrócą
PLUJĄ NA ZIEMIĘ
plują na ziemię, niejeden przeklina,
sypia na schodach, przykryty gazetą,
człowiekiem będąc, często wilkiem bywa
i pyszczek kryje pod ciemnym beretem
dla wielu człowiek - to światło przyszłości,
innym - z przeszłości słabym zawołaniem,
nie myślą o tym, że ich własne kości
kruk może nazwać ludzkimi - krakaniem
umarłych łatwiej ludźmi nazywamy,
grzebmy więc żywych, stawiajmy im krzyże,
święćmy ich groby, sypmy im kurhany
bezdomni jednak cenią ludzi wyżej,
bo ten, co w miękkiej już sypia pościeli
o bliskich mówi: jakoś... poszarzeli...
TYM, KTÓRZY MÓWIĄ
tym, którzy mówią, ból trwanie utrwala
i uszlachetnia kogo dotknąć raczy
powiedz, że nigdy nie znali rozpaczy
co świat z człowiekiem tak dokładnie scala
że świata rany w człowieku utrwala,
a tak subtelnie im nakłuwa oczy,
tak uderzeniem uobecnia rzeczy,
że ich nawzajem przed sobą ocala
ból bowiem tworzy, lecz tylko ruiny,
pęknięte usta nie przejmą tak nuty
by każdy słuchacz, przez trwanie osnuty
poznał własnego cierpienia przyczyny,
nie uszlachetniał się bólem codziennie,
aby - gdy cierpi - nie cierpiał daremnie
KTÓRĘDY DALEJ
którędy dalej, godziny zegarów?
świecenie luster oto gasi wzrok
wędrówka zmienia na pionowy stok
rzeki stłumione uściskiem bulwarów
to czas szukania, on wznosi cezarów
z pożółkłych książek na urwisty prąd
zdarzeń czasowych, tworzy nowy ląd
barw tęczujących w produktach browarów
w czas ten, kto czuwa, na twarz nagle pada
we własnych skrętach zadławia się dzień,
i przez ulice, jak - przeszłości? - cień
zbiegów z pamięci lecą wietrzne stada,
budzą się martwi, kruszą moją dłoń,
a w skroniach tętni promienisty koń
I GŁOSY SWOJE
i głosy swoje,
zagubione
gdzieś tam, w głębinach
zabieram w drogę
a głosy stają się realne
i biją w twarz,
na trwogę
BIAŁE WYBRZEŻA
białe wybrzeża
gdzie echa czasu wypijają słońce
kryształ pogody,
gdzie zmęczeni zwalniają od dotyku ziemię
morze poślubia usta
krwistym tętnem wody
PEJZAŻ ŚRÓDLEŚNY
od jodły do jodły
szum
światło rude
stąpaj ostrożnie,
dreszcz
drzewa zmienia
w przenikliwe obrazy
nad jeziorem dna wirują,
naprężając niebo
stąpaj ostrożnie,
nie nakłuwaj
zieleni
eksplozją
ŚLUB
radość strumyki ognia
śmiejcie się konie weselne
na płomieniu pasione
śmiejcie się konie, cwałują
drogi pod nasze kopyta,
przez nasze wstążki furkotki
ta zielona jakby drzewo,
ta błękitna jakby niebo,
ta czerwona jakby krew
oby drzewa krew i niebo
nam w kopytach zaszumiały
poplątały się w strumyki
na płomieniu upasione
O BRZASKU
o brzasku śmiech srebrzysty
radosny rumieniec szyb
od okna
pełznie pejzaż morze
ogromne lśnienie błękitne,
rzeźbią się twe czarne oczy
nie,
nie zostawajmy tu dłużej,
tu przecież nic nam nie grozi
ŚWIT
huragany poranków przenika dzwon,
w półśnie przypomnień miażdży leżących
dźwięcząca chłodna iskra
dzwon
w świetle na szybach
pękających
WIATR NAD POLAMI
o,
spięło maki
białe przelśnienie słońca,
westchnienie
od oczu do ust i dalej
dalej nakłania powietrze
maki do końca pola,
w niewoli barwy i wiatru
kto krzyczy w korzonkach trawy,
źe ugina się źdźbło
i od ust spina maki
w białym zawichrowaniu
o,
spięła pola
niewola barwy i warg
WOŁANIE DZIEWCZYN NADMORSKICH
o
nie ubywaj
ja jak mewa
- twoje skrzydła,
ja ptak wnętrze bezpromienne,
twarzą w twarze
oko z okiem
mórz
ZAWOŁANIE WŁÓCZĘGI
o,
biała drogo
droga matko -
a to cię uwięziło
rozstrzeliło
w czarne strumyki to miasto,
a
to ci!
LIRYKA
poranek
usta prowadzi
w smugach powietrza
dzieją się gwiazdy otwarte,
ktoś błękitny
z oczyma młodego lasu
patrz
ziemia
twarz twoją więzi
równiny się rozwijają świeże
iskrzące
i krew napływa w opuszczone ciało
"Pod Okiem Zegara" to zbiór lirycznych wierszy zawierających głębokie i subtelne emocje oraz wyjątkowe obrazy przyrody. Każdy wiersz porusza inną tematykę, od duchowej podróży przez białe wybrzeża, intymne pejzaże, aż do serca natury. Wiersze te przesycone są romantyczną tęsknotą, pragnieniem wolności, jedności z naturą i bliskości z ukochaną osobą.
Utwory te odzwierciedlają różne odcienie uczuć, od radości, przez smutek, aż do głębokiej refleksji nad życiem i naturą ludzkiej egzystencji. Autor posługuje się bogatym językiem, pełnym metafor, które pobudzają wyobraźnię czytelnika i prowadzą go przez malownicze, liryczne krajobrazy.
W zbiorze widać wyraźnie wpływ różnych tradycji poetyckich. Niektóre utwory mają charakter symboliczny, gdzie natura staje się tłem dla osobistych przeżyć, marzeń i pragnień. Inne wiersze natomiast koncentrują się na bliskości z naturą i celebracji jej piękna, ukazując siłę uczuć i duchowej łączności z otaczającym światem.
"Pod Okiem Zegara" to zbiór, który z pewnością zasługuje na uwagę czytelników szukających poezji pełnej uczuć i metaforycznych obrazów, poruszających najgłębsze zakamarki ludzkiej duszy.
A następnym tomem Sadurskiego jest "Nagrobek Człekokształtny"; zbiór wierszy, który zmusza czytelnika do zastanowienia się nad istotą ludzkiej egzystencji, dając jednocześnie swobodę interpretacji i przemyślenia.