NAGROBEK CZŁEKOKSZTAŁTNY, Wiesław Sadurski
Wiesław Sadurski, w swoim tomie poezji "Nagrobek Człekokształtny", przedstawia nam niesamowitą podróż przez przemyślenia, emocje i obrazy, które ukazują pejzaż ludzkiej duszy. W swoich wierszach, autor wyraża dylematy istotne dla pokolenia, które zmaga się z utratą wiary i poszukiwaniem prawdy, eksplorując tym samym granice ludzkiego doświadczenia.
Sadurski, w swojej poezji, przemyca elementy nadrealistyczne, które doskonale wpisują się w mistyczny i refleksyjny nastrój tomu. Jego wiersze, takie jak "Ponad", "Dziś" czy "Godziny Czuwania", odzwierciedlają uniwersalne tematy takie jak miłość, strata, pragnienie wolności, a także konfrontują nas z nieuniknionym cierpieniem i zniszczeniem.
W swoich utworach, Sadurski doskonale łączy piękno słowa z wnikliwym spojrzeniem na realia świata, nie stroniąc od odważnych i często bolesnych wyznań. Przede wszystkim jednak, "Nagrobek Człekokształtny" jest tomem o nadziei, o przekształcaniu bólu w siłę życia, oraz o nieustannej walce o lepsze jutro.
Zanurz się w ten niezwykły tom poezji Wiesława Sadurskiego, gdzie każdy wiersz stanowi niezwykły obraz ludzkiego ducha, a każde słowo kryje głęboką refleksję, która może wpłynąć na Twoje myśli i odczucia.
KOMEDIA ŻYWIOŁÓW
PONAD
ponad skowytem ludzi, z których wypruto krwiobiegi,
ponad dniem, który minął i stopą, która w nim grzęźnie,
ponad lampą bez pragnień, ponad życiem bez światła,
jest czuwanie, co przeczy, nie ulega zwątpieniu
w okrutnych szczękach tortur, gdy rozpadają się drogi,
gdy wszystkie dłonie odcięto - ludzie podają swe dłonie
czuwającej nadziei, promieniowi świetlnemu,
na który wbijam serce
DZIŚ
dziś, w tamtej nocy, kiedy umierałem
ludziom już obcy, bogom już nieznany,
umarli zmartwychwstawali do nowej udręki
i dzięki temu
znowu jestem
z nami
zamknięty w twardych szczękach horyzontu,
pod słońcem idei
wznieconym na wargach
znów mam ciało, realne na tyle, że cierpi,
a w ustach
słowo ojczyzna
jak gips
byłem czułym stanowczym instrumentem cierpień,
byłem lancetem, który odsłaniał mi nerwy epoki,
i oto leżę na stole operacyjnym
rozpięty w geograficznej siatce niedoli i nędzy
a północ i południe są równie dalekie,
a krew jak sól wyżera oczy,
a moje pragnienie nie ma nic wspólnego
z pokornie mrugającymi oknami,
z rozpaczą i nędzą,
ze wszystkim,
co wolno kochać
statystom komedii
KOMEDIA ŻYWIOŁÓW
w płomieniach domowych i wojennych ognisk
skwierczą ciała,
pryskają cierpkimi słowami
w niebo zatrute obłokami czadu;
wyparowują wszystkie możliwości z błotnistych wód snu;
nurty rzek,
które wczoraj rozmywały groby
i porywały trupy w obieg żywych idei -
dziś dopłynęły z powrotem do źródła
wiecznego teraz,
którego granice
wyznaczają bieguny antynomii,
tworząc okrąg stosu
kurczy się przestrzeń nawyków i ocalających gestów -
oto syk pary, skwierczenie skóry, trzask tkanek w płomieniach
rozcinają płaszczyznę ziemskiej ekliptyki,
wraz z wyciem alarmowych syren,
uwodzącym czasoprzestrzennych żeglarzy
tworzą nową harmonię
kręgów,
przez które - jak przez przypadki ludzkiej gramatyki
ogień odmienia swój jedyny temat
idee powszechne mają jego barwę
i dławią w gardle,
tworzą wokół ziemi
aureolę ustaleń definicji kłamstw;
prawdziwe jest tylko to, co nas jednoczy:
cierpienie
i migocące wśród iskier pragnienia,
jedynie tęsknoty za doskonałością
czuwają przy nas
i przy naszych ranach
wciąż odnawianych, obandażowanych
troską, by się nie zabliźniły
i nie przesłaniały
prawdziwych obrazów płonącego dnia
niech ciała się palą, aby lepiej słyszeć
niech zamkną się oczy
i opadną dłonie
ruchem, który uniesie nas nad własną mierność,
niech płomień sięga ku wyjącym wargom,
spala je systematycznie
i obraca -
w popiół,
słowami ognia
niech spina me wargi
z wargami wszystkich ludzi ziemi
O, SŁOŃCE
o słońce, kurczowo uczepione serca!
wzleć ponad nami,
nad ziemię
obrzękłą
o lądach rozdartych twymi promieniami,
nad łąki, miasta,
nad te krwawe dni
z ciężarem naszej winy spadające w przeszłość,
w bezpowietrznych krwiobiegach krążące wśród twarzy,
ociekającymi barwami,
coraz bardziej obce
oto wzlatuję
i zanurzam się w cień
szarych cierpień ze wstępującymi prądami niewiedzy,
ulice rozbiegają się, węszą, mijają,
jak połyskliwe mięsożerne węże
splatają wzory dla powszednich dni
jeden jak słońce!
i moje przemiany
nieruchomieją w ogniu,
razem ze znanymi
ślepymi od udręki starymi słowami,
co w oddechu się paląc,
spalają jak oddech
czarna dłoń trwania trzyma mnie w płomieniu
zresztą drżę z zimna, jest mi wszystko jedno
GODZINY CZUWANIA
godziny czuwania
zszarzałe od pragnień,
świty, południa, kiedy jest najciemniej,
godziny przeszłe
z ołowiem na rzęsach,
rozpinające wskazówki na krzyżu mych ramion
obrzmiałe od bólu
godziny przyszłości -
stają się nagle
we mnie
współobecnie
płatkami kwiatu,
który się rozlistnia
na czuwającym i krwawiącym źdźble
naśladują go twarze pozbawione woli,
twarze
lub dłonie wzniesione ku górze
i w połyskliwym wirze wzajemnych pożądań
wzbijające się w niebo jak zmysłowy dreszcz
na płatki opada z pomyślanych wyżyn
popół spalonych wiosen,
i kwiat mimowolny
olśniewając feerią rozkładających się tęcz
oko przepaści -
więdnie w miłosnym znużeniu
i chyli się ku ziemi,
abym jutro znowu
umiał powtórzyć nieśmiertelny błąd
O, URODO PRZEPAŚCI
o, urodo przepaści, której usiłuję sprostać!
tu pory roku tracą oddech,
ziemia dygoce niecierpliwie,
a tętno
przestrzeni przebytej eksploduje w żyłach
pory roku i świata ukrzyżowane bez nadziei,
czuję ich krew,
z ran płyną kolory dźwięki hałasy
pogody dobroci i wdzięk dni wczorajszych
tu uśmiechy nie mają juź ust,
łzy utraciły oczy i daremnie zbłąkane
chcą przynajmniej litości, przytułku błazeństwa,
ale je wszystkie
rayem ze słowami,
wraz z przedmiotami pojęciami ziemią
wyrzucam w przepaść, aby ją zapełnić,
bym poszedł dalej,
ku nowym pragnieniom
mój świat się kończy,
jeszcze kilka ruchów,
za mną zostanie przepaść,
przede mną - stąpanie
niepewne
w pragnieniu nowych pragnień,
w głodzie innych głodów
stąpanie samotności
bez gniewu czy żalu
LUDZKA NOC
ludzka noc się skończyła,
lecz dzień się nie zaczął;
to, co nam świeci
jest blaskiem przeszłości,
jak ćmy do ognia lecą tu z nicości
przeszłe gatunki;
wszystkie pokolenia
wnikają w oczy,
spływają do wewnątrz
i będzie to trwało
aż pod ich ciśnieniem
krew
wystąpi na wargi
i skropli się w słońce
pokochamy jeszcze inne światy,
coraz bardziej oddzielni;
samotni
ponownie zawiążemy nasz węzeł, rozcięty
mieczami legend o doskonałości;
wiedza o ucieczce galaktyk przestanie być wzorem
trzymającym nasz rodzaj za rękę w ciemności
urodziliśmy się bowiem bez grobu,
musimy wciąż od nowa
oddychać próżnią,
wierzyć, że pomaga
na stany gorączkowe i halucynacje,
wszystko rozumieć,
trwać w źrenicach głodu,
szukać miłości, potem się w niej spalać
długo, cierpliwie, kochając swój ból,
wszystko wybaczać, we wszystkim współczuwać,
i wiedzieć, prawda, mamy tak niewiele
lecz to wystarczy, aby móc się śmiać
samym życiem,
wychodząc powtórnie
z morza
ku nowej ziemi
obiecanej
faktem narodzin,
brakiem innej śmierci
NIEODRÓŻNIALNY
nieodróżnialny
od wiatrów wiosennych
wiejących przez ciała, aby wzniecić rytm,
co spotęguje uściśli istnienie,
aż pod jego ciśnieniem
wzniosą się cierpienia
po usta - otwarte - do otwartych wyznań
nieodróżnialny od wiatrów
wywiewających z ciała uderzenia serca
oto lecą na zewnątrz,
kalecząc przedmioty,
w krótkich rytmach kurczowo obejmując świat
i ludzi świata
i zwierzęta świata;
odbite od ich pancerzy
znów do mnie wracają,
abym - uderzany bez przerwy -
cały stał się sercem
dzwonu
w przestrzeni o drwiących wymiarach
bijącego na trwogę czystym ludzkim głosem
nieodróżnialny od wiatrów wiosennych,
ja, opętany spętany prostotą,
w śmiechu wiejący
przez wszystko dla wszystkich
śmiertelnie zranionych uderzeniem serca
O, KIEDYŻ WRESZCIE
o, kiedyż wreszcie spadną przyszłe deszcze!
oto naprzeciw jutrzejszej udręki
kończy się dzisiaj,
trzeba je porzucić, trzeba opuścić śmietnisko pamięci,
złote południa, zwiotczałe uśmiechy,
trzeba pokochać nieznane piosenki
naprzeciw lęku pustynnych miraży
na ustach
usta
i nic nie rozumiem
z tego, co widzę w jutrzejszych cierpieniach,
ale je trzymam w zaciśniętych oczach
noc sie rozżarza, na otartych wargach
wycia spragnionych
i słowa jak dreszcze,
ranią mnie daremnością uderzenia serca,
o, kiedyż wreszcie
spadną przyszłe deszcze!
NOCĄ
nocą
ściany stają się bielsze
jak moja krew,
biel płynie w nich narkotyczna obezwładniająca,
monotonnie rozciągają się, kurczą,
przypadają do ciała przy stole, to znowu
odrywają się odeń z cichym klaśnięciem zachwytu,
razem z kawałkami skóry, smugami włosów,
razem z moim wewnętrznym oddechem, gdzie wzrastam,
razem z oddechem, w którym się umiera
rytmy, które się nie kończą,
cierpienia, co się nie zaczynają,
przygody gdzie śmierć zwycięża
w bieli i opuszczeniu
w klatce, której prętami są noce bez końca,
oczy innego świata pełzają po ścianach,
a one rytmicznie zatrzaskują się, kurczą,
rozrywając ostatniego człowieka
między czterema białymi ślepymi
ścianami ciała
CZERNIEJĄ WARGI MIŁOŚCI
czernieją wargi miłości,
ściera się z mrokiem wieczoru
tętent gatunków
utrwalony w skroniach
na tropach naszych dziennych spraw
węszą obce pragnienia, umysłowe błoto
i zapach potu, błyski rozpalające i nieme
rozświetlają ulice
wloką się za mną głodne piwnice,
w bezpowietrznych oddechach dudnią ciężkie głosy:
słuchaj,
byłyśmy w piekle,
jest czystą abstrakcją,
wcale go nie ma,
wracamy do ciebie
nie opuścimy twego świata
teraz, gdy wszystko jest tak proste:
wystarczy, że masz ręce, kajdany cię znajdą,
bicz podejmie decyzje,
żyj dalej bezwolnie
wypełzają na powierzchnię lochy tunele kanały,
w imię trwania
ich pyski węszą nowy pokarm,
przyczepiają się jak pijawki
i wysączają kroplę po kropli
krwi
z oszałamiającej samotności,
przetacznej od płuc do serca, którym dziś oddycham
na próżno wiosny łagodziły przestrzeń,
na próżno rzeczy oswajały świat -
w ciemności,
gdy zrównują się prawdy i fałsze
ludzkie istnienia są przeciwne trwaniu,
w ktorego żyłach płynie krew rozłąki
tylko twe oczy, miłości, które mnie opuściły -
twoje oczy mnie nie opuszczą
TWARZE
twarze
z bólu i śmiechu zataczające się w czasie
ponad czarnymi drogami ojczyzny
ludzi umarłych i nie narodzonych
nasze ulotne płaszczyzny pozoru
dwuwymiarowe, bez szans na przetrwanie,
opromieniające tęczówki kochanków
pieszczotą zdarzeń
i nadające piętno obecności
wszystkiemu co kłamie,
co znika w przestrzeniach
wewnętrznych
bez nadziei przelotu na zewnątrz
ludzkie twarze,
wyrazy niemego cierpienia,
olśnione własnymi łzami twarze nieszczęśliwych,
przedmiot miłości, wzbudzonej miłością
kobiety i mężczyzny,
śmiertelni aktorzy
nieludzkiej nieśmiertelnej
komedii żywiołów
NOCĄ
nocą
ściany stają się bielsze
jak moja krew,
biel płynie w nich narkotyczna obezwładniająca,
monotonnie rozciągają się, kurczą,
przypadają do ciała przy stole, to znowu
odrywają się odeń z cichym klaśnięciem zachwytu,
razem z kawałkami skóry, smugami włosów,
razem z moim wewnętrznym oddechem, gdzie wzrastam,
razem z oddechem, w którym się umiera
rytmy, które się nie kończą,
cierpienia, co się nie zaczynają,
przygody gdzie śmierć zwycięża
w bieli i opuszczeniu
w klatce, której prętami są noce bez końca,
oczy innego świata pełzają po ścianach,
a one rytmicznie zatrzaskują się, kurczą,
rozrywając ostatniego człowieka
między czterema białymi ślepymi
ścianami ciała
W POZYCJI PIONOWEJ
stoimy bardzo nisko
stoimy tuż przy ziemi,
wchłaniamy trujące deszcze
słów naświetlonych przyszłością,
stoimy u samych korzeni
żyjemy tylko pozornie,
zrezygnowaliśmy z życia,
jesteśmy juź tylko glebą,
o, jakże czarną glebą
wśród bezlitosnych korzeni,
z których wyrasta drzewo
nie wiemy jakie to drzewo,
zjadacze idei powszednich
nie znamy smaku owoców
przebici wskroś korzeniami
stoimy tak bardzo nisko
nie słychać tu szumu drzewa,
nie znamy jego imienia,
które wyciąga z nas soki,
nie wiemy o drzewie wiedzy
nic ponad to, że zabija
stoimy bardzo nisko
korzenie wśród korzeni
ARKADIA
tu, na powierzchni, pasą się stada miast,
dzwonią tramwaje,
wznoszą się obłoki
tu, na powierzchni,
samotność jest hańbą,
bowiem przeczy regułom istnienia dla jutra
tu, na powierzchni, pod dotykiem dni
pochyla się ziemia, płaska jak moneta,
mityczne rzeki płyną ku wyśnionym morzom,
ich nurt rozmywa groby,
porywa trupy
w obieg żywych idei
tu, na powierzchni, niemotę umarłych
cenimy na równi z patriotycznym śpiewem
a miasta szumią pod naporem wiatrów,
a wiatry wieją naraz z wszystkich stron,
tu, na powierzchni, gdzie zdycham
przecięty powierzchnią na pół
MOTYW MITOLOGICZNY
nie ma żadnej nadziei na odnalezienie białego byka
człowiek z właściwą sobie pedanterią
rozprawił się skutecznie z tym gatunkiem istnień
nie ma żadnej nadziei, aby biały byk porwał Europę
i posiadł ją wśród westchnień
oceanu i aureoli pian
europa od tysiącleci spółkuje
z cieniem miecza o kształcie fallicznym
i rodzi potworki,
rozpychające się potworki
w nazbyt ciasnych granicach
i
nie ma żadnej nadziei na odnalezienie białego byka
KOMEDIA POCZĄTKU
kocham wahający się rytm
serca,
co właśnie bić przestaje, we współczuwaniu ze śmiercią
tworzy promienne architektury pozoru
ostatni gest dłoni
obejmuje wreszcie wszystko, co nie podlega uściskom,
wyznacza orbitę, po której krążyć będzie moje uniesienie
chciwe cierpienia, promieniowanego przez twarz
umierającej
śmiertelny skurcz warg
jest odtąd przyczną nieustannie pierwszą
ruchu planet i słońc w świecie
precyzyjnego szaleństwa
niejasne linie poruszeń
mimochodem
ścierają bielmo z oka nieba
niech odtąd patrzy
we mnie
nieustannie
W JASNYM POKOJU
w jasnym pokoju
pod świecącą lampą
niech nic nie naruszy przestrzeni gdzie była
tutaj usnęła,
wgłębienie w poduszce
jeszcze zdradza kształt głowy,
wydaje go światu
znowu sam został
o, tylko po kołdrze
pełznie uparcie i walczy z jej bielą
brązowa plama nasyconej pluskwy
bierze ją w palce, kładzie wewnątrz dłoni
i
na przecięciu linii serca i rozumu
rozgniata,
po czym
suchymi wargami
jak świętą hostię swojego pragnienia
spija kropelkę wyciśniętej krwi
przez chwilę znowu czuje ciepło ciała
niech nic nie naruszy przestrzeni gdzie była
JEJ CIAŁO
jej ciało
tak chętne pieszczotom rozkładu
zbyt długo miało kształt wyobrażalny,
niezmiennie wzrusza
lecz nie może olśnić
zalety niemocy zna już tak dokładnie,
że nie poruszy ręką ni powieką,
nie spojrzy na żadną z trzepotliwych twarzy
przemijających
nad chłodem oddania
umarła wcześniej niż zdążył pokochać,
skłócona z czasem
ironicznym gestem
odpychającym - na wszelki wypadek
czyni zadość codziennym regułom miłości
o, z jaką prostotą umie być kobiecą
jej twarz,
choć się zapada i tworzy już muszlę,
na którą spadnie płakać owdowiałe niebo,
muszlę,
w której już słychać
nieśmiertelny płacz
UPADEK
nikt nie słyszy,
naprawdę - ty jedna nie słyszysz,
bez ciała i bez głosu,
w fosforycznym blasku
emanowanym orzez miliardy kobiet,
a każda z twym kształtem, kolorem,
każda milcząca -
ty jedna nie słyszysz,
jak przez śmiertelne twarze osaczone
cierpienie
pęka
i staje się głosem
nigdy nie było warg bardziej samotnych -
dźwięk je opuszcza,
oto gdzieś unoszą
własnej czerwieni okrzyki i łuny,
gdzieś, coraz dalej, w coraz bardziej bliskie
dźwięki realne
znające mnie dotąd
tylko z okrzyków bólu
i śmiechu rozpaczy
nikt nie słyszy,
naprawdę - ty jedna nie słyszysz
głosu nadziei, którą porzuciłem,
głosu wolności,
której zakneblowałem usta,
aby móc stanąć pośród innych ludzi,
a która dziś prowadzi mnie za twoją rękę -
nieistniejącą
OPADA W MOJE RAMIONA
opada w moje ramiona
wszystko, co ośmieliłem się stworzyć
obejmuje mnie mocnymi ramionami
szubienic, krzyży, dziewczyn o delikatnej skórze,
śmiertelnym tatuażem spisuje
nieśmiertelny tekst żył
tętniący, czuły na oddech
opada w moje ramiona
nowe niebo, abym je uniósł nad światem
jako widoczną oznakę braterstwa
głosów wspaniałej ludzkiej dysharmonii
opada w moje ramiona piękno śmiertelne
czułe na oddech, gest samotności
i opadają ramiona
gestem negacji
świata utworzonego na me podobieństwo
BALLADA ORFEUSZA
trzymaj mnie, kochana, mocno w palcach
i wbijaj nóż za nożem w serce,
abym nie umarł zbyt szybko
wiesz, kocham rytuał,
chciałbym pewnie świece trumnę karawan,
a to przecież kosztuje,
i tyle kłopotu
trzeba by sprzedać ten piękny obraz znad tapczanu
albo twój zaręczynowy pierścionek sprzed lat
z rubinem,
i znowu przekraczać tę nudną granicę,
a przecież jeden raz zupełnie wystarcza śmiertelnym,
musiałabyś znowu chodzić śmiać się oddychać,
to tyle kłopotu
więc tylko trzymaj mnie, kochana
mocno w palcach
wbijaj nóż w serce,
abym nie umarł zbyt szybko
JEŹDŹCY
jedną znam drogę - słyszę tętent stóp
na obu skroniach,
od wieków
okryci pyłem i krwią czerniejącą
zabitych bliskich,
pod łuną okrzyków
pędzą ci jeźdźcy, rycerze ojczyzny
nienasycenia,
w barbarzyńskich blaskach
ku nowym światom,
tworzą je w pośpiechu
i porzucają
wzmaga się łoskot
i rozwala czaszkę
poprzez pęknięcia wycieka powoli
polifoniczne tętno wszystkich rewolucji,
rozmienia je na drobne, barwi zieleń traw
i zbocza skroni ulatują w górę
w nowym wysiłku,
aby scalić świat
LUDZIE KTÓRZY KONAJĄ
ludzie, którzy konają z głodu i pragnienia,
ludzie, którzy kochają -
widzą światła własne,
z oczu unoszą się krwawe wirujące płatki,
tworzą ogrody,
gwiezdne mozaiki,
twarzyczki dzieci, które się narodzą
są przez chwilę różami śmiertelnego piękna,
ale zaraz
w oddechu innego człowieka
znikają,
lotne jak jego istnienie
to dzieci przepoczwarzają się w locie do światła,
zrzucają kokony człowieczeństwa
i
z najeżoną sierścią,
z dudnieniem kopyt
przez skronie
pędzą
czworonogie,
w ostrym odorze bakchicznej ekstazy,
przez fikcyjną przestrzeń,
po ciałach konających wpadają w źrenice
błyszczące
odbitymi płomieniami stosów
i pędzą w głąb labiryntu,
znikają w oddechu
i tylko w moich skroniach
nieustannie tętni
rytm biegu zwierząt
drapieżnych, krwiożerczych
pędzących od wewnątrz
na stos
człowieczeństwa,
który tu wznoszę w roybłysku braterstwa
z mych własnych śmierci,
z moich własnych głodów
W GORĄCZCE
świat widzę - ostre rozchwiane kontury
rzeczy torturowanych swą przypadkowością -
i siebie widzę
świat,
siebie,
coś jeszcze
bardzo innego wokoło się dzieje,
jakiś świat trzeci
z pomieszania istnień
coś się wyłania,
och, bardzo choruje
i wreszcie kona, tak jakby naprawdę
nie była obca jego chwale
żądza cierpienia, dusznej samotności
życie przegłąda się w takim konaniu,
już nie potrafię myśleć,
już nie potrafię czuć,
głody biorą migotliwe kształty,
zlatują się głowy pełne nienasyconych pożądań,
oczy
znające inny wymiar pragnień
przybywają z krajobrazów oślepionych przepaściami
i porażają bielmem słońca
krwotok tysięcy rozżarzonych lamp
zalewa rozpad wszystkich światów
i to pragnienie, aby się zatrzymać
WSZYSTKO JEST TAŃCEM
wszystko jest tańcem,
lotem ponad ziemią,
kręgami śmiechów od ust uwolnionych -
wszystko jest tańcem wspaniałych szalonych
w orgii kolorów wirują i dźwięczą
miasta wyrwane z korzeniami,
głosy
wsystkich gatunków i wsystkich pokoleń
o, skrzenie muzyk wznieconych na szczątkach
dawnych ustaleń definicji kłamstw
opasujących ziemię więziennym łańcuchem
niby aureolą dwudziestego wieku
lecz teraz
pod ciśnieniem
śmiechu bez przyczyny
aureole nagle sprężają się
toczą
i rozbryzgują w mialiardy sylwetek
owiane ślubną pieszczotą rozkładu
zaraz
rozepchną
kręgi
widnokręgów
BEZ HORYZONTU
kiedy jest coraz bardziej głodno samotnie bezsennie
i kiedy można pięknie myśleć o braterstwie wspólnocie -
ostatnia nadzieja
odlatuje na oślepiająco cienkich skrzydełkach ironii,
spod parapetu okna, spod stołu, zza słomianych mat
wypełzają aligatory o wydłużonych pyskach
i smutnie wypukłych oczach,
człapią leniwie po pokoju,
wreszcie tworzą krąg,
każdy chwyta paszczą ogon poprzednika
w momencie, gdy koło się domyka
decyduję się na uczestnictwo
i czuję obejmujący moje nogi pysk
pożera mnie systematycznie - tułów, głowa, wyciągnięte ręce,
aż dociera do swego poprzednika
sam będąc pożeranym przez kolegę z tyłu
a ja, coraz bardziej spokojny,
płynę w zamkniętym kręgu od żołądka do żołądka
kołysany rytmicznymi skurczami gardzieli
niestety, kiedy zaczynam zasypiać
ktoś wchodzi, przynosi chleb papierosy herbatę,
jakby nie wystarczało
pragnienie pragnienia
TEN, KTÓRY BŁĄDZI
ten, który błądzi
szukając swej drogi -
wie wszystko o nas wszstkich
pochyla się nad zmarłymi i szepce im cicho -
pozdrówcie bliskich
wyciąga ręce
w niebo ponad głową
w geście rozpaczy
a twarze zmarłych z dłoni promieniują
na oba światy
ROCZNICA 1939
chłodne jak kwiaty wrzosu piosenki
dolin śródleśnych - oczu
ziemi cierpień
ciemna łodyga kantyleny
zakorzeniona w ustach zmarłych
wrzesień
W OGRODZIE
w ogrodzie
nowe trawy
z umarłych
pną się w zieleni ku słońcu
w ogrodzie rysuję pęknięte dziecko
przewiane długimi trawami snu
umarłych,
wyciągającedłonie ku odległym blaskom
a słońce ciężko hucząc nadciąga z równiny
zniekształca twarze
zalewa pęknięcia
i płoną trawy
w pustych dłoniach
W JASNYM I CHŁODNYM PORANKU
w jasnym i chłodnym poranku,
gdy drzwi i drzewa
zamknięte,
ktoś po ogrodzie jesiennym
powoli
chodzi
lecz to nie ja,
to chyba ktoś bardzo inny
chodzi w ciasnym kręgu jabłoni,
depce bezlistne korony
a krąg zacieśnia się nagle
w pętlę
na jego szyi
i otwierają się drzewa
i klaszczą
zeschłe liście
TWOJE DŁONIE
twoje dłonie na skroniach - i tętent koni,
brzask wyznacza kierunek,
bezbronne
głosy jeźdźców
i wrzaski
i tętno pogoni
zdarte przesłony - oto wreszcie widzę
nowe przestrzenie, które mnie połączą
z miłością świata
i dwie ranne zorze
świecą nad dłońmi,
gdzie wre krystaliczny
wir,
w którym pamięć odpada od kości
łoskot kopyt
wrzask jeźdźców -
giną w suchej skórze
a tętno w piersi scala wszystkie dźwięki,
które dotąd
daremnie
szukały mych ust
O, BRZOZY
o, brzozy białe,
o sercu zielonym
zasiane na piaskach
z korzeniami we włosach
i tęczówkach
liści,
połyskujące ku mnie znakami zbratania
w powietrzu, które oddziela jak szkło
o, brzozy, obrazy podwójnej miłości
wykrzykiwanej przez jałowy piach -
oto jesteśmy w świecie pomniejszonym,
oto jesteśmy w świecie oślepionym
mrocznymi przepaściami bez dna i bez wieku
liście zielone brązowieją schną
wiatr je porywa
przysypuje piaskiem
roztapia w kryształowym szkle
i noc osłania wspólną klęskę
NA LIŚCIACH LESZCZYN
na liściach leszczyn
błyszczą dźwięki
błękit
wodą u źródła
tu właśnie las napoczyna
i między korzeniami
między liśćmi - jak niebo
gubi swoje znaczenia,
bawi się w czworo oczu
drzewa kształt dzwonu cicho przetrawiają,
gałęzie
przeciągają się sennie
i pod ciężarem ziemi
drgają
ZIELEŃ
zieleń na trawie i nad trawą
zapamiętaj to miejsce
rzeka
stwardniałe drzewa
krzewy ociernione
pamiętam trawo mały płomień
powolne kurcze wąskich liści,
jakby mnie trzymał na uwięzi
ten stary pejzaż
jednak musiałeś tu powrócić?
słowa niesyte niesytości
zabrałem w drogę,
nie umiałem
się oszukiwać złym zmęczeniem
a teraz płynie w moich żyłach
szum rzeki, zieleń
i głosy twych traw -
daleka ziemio
DOLINĘ CHMURY OBLEGAJĄ
dolinę chmury oblegają,
powoli
do nas
spływają
kto przejdzie w dzień przez tę dolinę
ma oszronione rzęsy,
twarz naznaczoną językami lodów
i gwiazdy w słońcu go ścigają
i przed gwiazdami się nie schroni,
żaden liść leśny sen sosenny
nie zaszeleści w jego mowie
kto raz odwiedzi tę dolinę
to rozpadające się bezdroże -
na zawsze będzie pod chmurami
doliną -
znakiem ekstazy i chłodu
KOGO TA ŚMIERĆ OBCHODZI
kogo ta śmierć obchodzi
kogo obchodzi kołem
ze wzorcem rytmów w piersi
z niewielkim cierniem w dłoni
wokół kogo zacieśnia
bezbłędny znak horyzontu
na czyjej skroni tętni
rytm bosych nieważkich stóp
MOJA RADOŚĆ
moja radość
o znieruchomiałych wargach
mój zachwyt nad materią
ukrzyżowany na wszystkich jej kształtach
moje serce
przetaczające truciznę wszystkich krwioobiegów
i moje nieba -
niskie, nadlatujące zewsząd -
dna
OTO PORANEK
oto poranek dziesiątego lipca
gasną gazowe płomyki dzieciństwa,
spienione mury pod oślepłym słońcem
ściekają ku przeszłości
w obłoki upału,
niechlujne tęcze ściekają ze stołów
a wiosna ciągle jest bardzo daleko
i wiosna pozostanie już bardzo daleko,
w wydeptanych koleinach miłosierdzia
w mleku wściekłego bólu
w porankach pieszczoty,
za horyzontem wczorajszego zmierzchu
oto poranek, zmierzcha się, już późno,
zbyt późno na ciemność,
zbyt wcześnie na ciemność,
słońce przecieka przez skórę
przez ziemię,
na ziemi nie ma jednego człowieka,
i kto za to zapłaci,
kto za to zapłaci
WIOSNA
to sutki Ewy
łaskoczą powietrze
i doprowadzają je do szału,
aż pęka
w jasnych
rozbryzgach zieleni
rano jest już po wszystkim -
na drzewach kołyszą się liście kwiaty,
między nimi przeciąga się wiatr
a dziewczyna
skacząc z przymkniętymi powiekami w górę
podbija słońce opuszkami palców
sparzona cofa się w głąb ciała,
w tunele, którymi cwałują
ku swoim narodzonym przed chwilą imionom
zwierzęta pierwszego wiosennego snu,
kiedy pieszczota obnaża jej skórę
od wewnątrz
MONOLOGI
to piękna o tęczówkach z polnego błękitu,
owiana wiosennym wiatrem
słow
jeszcze świerzych, jeszcze ciepłych od warg,
co dotykały jej sutek i ust -
przychodzi w parzącym słońcu
w osłonie pieszczoty,
cieszy się ciałem i krzykiem kuropatw,
nachyla niebo ku twarzy -
piję chłodny błękit
i na zawsze porzucam przestrzenie powietrza
jestem tu sama, ale nie wiem
czy wolno mi być samej,
skoro umieram,
skoro zamieram razem z mą miłością,
kołysaną w źdźbłach trawy,
całowaną w usta
jestem tu sama, pod parzącym promieniem
słońca
spoza chmury rozdartej jak suknia
na ciele płonącym
bez nadziei śmierci
innej, w locie na oślep
przez ciało otwarte
to moja piękna o tęczówkach z polnego błękitu
,
utoczona przez słońce na kształt wszystkich nocy,
brązowa i wchłaniająca,
kolebka sezonów,
każdy ją pozna po własnym pragnieniu -
leży tu naga, w źrenicach mych głodów
i błyskawica drży w jej krwi
zamknęłam oczy a on nie wie,
że ciągle czuwam w jego oczach,
w jego zmęczonym zamglonym oddechu,
gdzie z każdą twarzą jest równie do twarzy
zamknęłam oczy
w opuszkach mych palców
twe ciało
w aureoli mojego spojrzenia
pieszczotą uwiedzione pośród zbóż i trawy
do kraju z dala od wszystkich pór roku,
twe ciało i skóra, którą kocham,
sennie
twe ciało
w kołysce dwóch spierzchniętych warg
na ziemi
poza ziemią
w kołysce dwóch rytmów,
ciało, kraj z dala od lotnych pór roku
dobranoc,
połóż głowe,
no, już dobrze,
śpij
ŹRÓDŁA UPOJENIA
artysta, człowiek wrażliwy,
mimo iż zazwyczaj nie kocha tradycji,
używa krzyża w sposób konwencjonalny
ukrzyżowując bliźniego jak siebie samego -
a radość czerpie z reakcji denata
naukowiec, człowiek opanowany,
znający pojęcia celowości i konieczności,
przywołuje zmysł praktyczny,
po czym wykorzystuje krzyż jako podwójną szubienicę -
źródłem radości jest tu ekonomia postępowania
człowiek prosty
nie bawi się w ceregiele,
ujmuje krzyż w miejscu gdzie schodzą się ramiona
i wali po łbach -
ciesząc się z własnej krzepy
a teraz,
teraz, moje kochanie, mów śmiało -
z którym z mych wcieleń chcesz mieć do czynienia?
O KOMUNIKATYWNOŚCI
prawdziwie nowoczesną sytuację liryczną
mogą oglądać wybrańcy
i to przez grubą szybę
Dwóch Ludzi wprowadza Jednego Człowieka
i ustawia na podeście wyłożonym białymi kafelkami,
a następnie wchodzi Jeszcze Jeden Człowiek
jego twarz zasłania woalka
nieco jaśniejsza na poziomie oczu,
jego dłonie są uniesione w górę rytualnym gestem
i ubrane w białe rękawiczki
Dwaj Ludzie ustawiają Jednego Człowieka,
w suficie otwiera się klapa
i opuszcza się pętla z b. cienkiej linki
Dwaj Ludzie zakładają ją na szyję Jednego Człowieka
a Jeszcze Jeden Człowiek
zbliża się,
kilka gestów, przyciśnięcie dźwigni,
płytki podestu rozstępują się ulegle pod stopami
Jednego Człowieka
sytuacja liryczna ma się ku końcowi,
ciało zdejmuje się po trzydziestu sekundach
DYLEMAT
widziano już wielu romantycznych szaleńców
tańczących na skraju przepaści,
ale czy widział ktoś szaleńca
tańczącego na skraju
apoteozy przepaści,
dziwacznie podrygującego człowieka
z rękami wyciągniętymi do tyłu
i skutymi w kajdany, od których klucz
trzyma w kurczowo zaciśniętych zębach?
czy krzyknie,
a więc wypuści klucz -
i pozostanie na zawsze w tej bolesnej sytuacji?
czy będzie milczał,
będzie nadal zaciskał w zębach klucz
i pozostanie na zawsze w tej bolesnej sytuacji?
a przepaść
pod wzrastającym ciśnieniem nowych idei
spręża się, eksploduje
oto - nie ma człowieka
widzę tylko błysk
METODA
wystarczy przymknąć oczy
wstrzymać oddech czas
a przeszłość natychmiast przejmuje władzę,
wypala w ciałach sztandary,
pod ich nęcącym szumem
spływa we mnie,
a za nią
długie korowody,
obłędne tańce
idei znaczeń sylwetek
pozwalam im pozornie na wszystko,
jednak kieruję ruchem,
aby zbierały się z tyłu głowy,
na szyi
i czuję za sobą podniosłe ciśnienie
aż wreszcie, na granicy wytrzymałości, otwieram powieki
i ładuję się w przestrzeń czasową z impetem
pozwalającym na otwarcie oczu
nowe i szersze
W REZERWACIE
po przekroczeniu granicy widzenia
rozpoczyna się zwykle
obmacywanie ścian
wokół szukającego
zatrzaskują się ślepe ściany emocji,
łoskot oznacza rozpoczęcie widowiska
teraz możecie podejść bliżej,
niczego nie podejrzewa,
trzeba tylko zachować ciszę
biega chodzi dotyka ścian
zaczyna głośno mówić -
słowo stół, słowo jeść, słowo sufit,
potem - kochać, ja, ty,
inne
wkrótce dotyka granic naszej wiedzy,
gdzie język jest glebą dla hodowli kwiatów
niestety
kiedy wypowiada słowo cierpienie,
ktoś zwykle nie wytrzymuje
i parska śmiechem
szukający gwałtownie zatrzymuje się
kurczy zapada znika
widzowie narzekają, że robi się chłodno
BRATERSTWO
zaczyna się od powolnego rozprostowywania palców
zaciśniętych w pięść,
obcęgi odcinają kciuk, potem palec serdeczny
i wkrótce cała prawa dłoń
jest przygotowana na braterski uścisk
teraz
wyrwany zostanie język
a zainstalowany w jego miejsce
zdalnie sterowany magnetofon
wypowie słowa uświęcone
przyjętym zwyczajem
kilka następnych zabawnych czynności
i
wreszcie po wszystkim!
znowu jestem bratem
obywatelem
człowiekiem
istotą potrzebną
NA POGRZEB BOGA
trzeba głęboko kopać,
aby pochować tatusia,
trzeba przedrzeć się przez wastwy urodzajnej gleby
odrzucić piasek i dotrzeć do gliny
nieprzepuszczalnej scalonej przeszłości,
trumnę skierować wezgłowiem na północ,
niech o północy węszy poprzez groby
ludzi,
którym nie umiał lub nie chciał przebaczyć,
niech czuwa w mroku, w chłodzie pamiętania
trzeba głęboko kopać,
aby pochować
swego metafizycznego tatusia -
razem z ideami
życia przyszłego,
razem z pragnieniami,
w strefie
wiecznego mrozu
BŁAZEN PUSTELNIK
wszystko zaczyna mu się od pierwszego słowa
i zaraz
uskrzydlony liniami wypowiadających warg
wzlatuje w górę
w wypielęgnowanych gestach
spogląda wokoło,
kłania się dystyngowanie
brakuje publiczności
czyli sensu błazeństwa,
błazeństwo natomiast
odbiera sens pustelnictwu
więc
pod słońcem swej idei człowieczeństwa
odgrywa akt dramatu -
rozpada się z trzaskiem
na dwie połowy
i pada
wzniecając złoty obłoczek uniesienia
z piasku
spomiędzy zaokrąglających się połówek ciała
w stronę bezchmurnej ziemi
wychyla się język
autonomiczny gest przywraca sens eksperymentom -
połówki ciała stają się wargami,
już lekko pulsują
CÓŻ MOGĘ MÓWIĆ
cóż mogę mówić,
w przededniu szaleństwa,
kiedy na gardle i znaczeniach słów
przeszłość
zaciska
zęby ruin,
gdy robaczywe słońce toczy oczy
na dno ciemności
i żądzy przetrwania
oto triumfalne łuki łączą realność i obłęd,
nieruchomieją twarze
unoszą się dłonie
i czarniejsza jest ziemia od oczu rozdartych
jej widokami
i bardziej samotna
niż ciała bez pragnień
w opuszczonych snach
rozpada się stary humanizm
i smutne pytania
błądzą w ulicach usztywnianych lękiem,
w łoskocie epok zanikają,
giną
v
cóż więc powiedzieć,
kiedy ludzkie imię
częściej niż człowiek wypowiada bicz
NAGROBEK CZŁEKOKSZTAŁTNY
moja kochana była bardzo dumna
z aureoli
jaką tworzyły wokół niej spojrzenia
promienny blask jej ciała rozpalał w mych oczach
stosy ofiarne
i płonęły światy
można jeszcze wiele powiedzieć o mojej ukochanej,
ale po co,
po co skoro umarła i pachnie jak woda,
w której zbyt długo tkwiły łodygi
kwiatów
obciętych tuż przed zakwitnięciem?
moja umarła,
moja cudowna
idea
czystego piękna
"Nagrobek Człekokształtny" to tom poezji Wiesława Sadurskiego z 1970 roku, wydany przez Wydawnictwo Lubelskie. Wiersze zawarte w tomie ukazują świat pełen sprzeczności, niepokoju i poszukiwań. Obrazy przedstawione przez autora są silne i sugestywne, a metafory dotyczące ludzkiego losu, duchowych i egzystencjalnych dylematów wzbudzają refleksje na temat kondycji człowieka.
Sadurski w swojej twórczości nie unika trudnych tematów, takich jak śmierć, przemijanie, samotność czy zmagania z własnymi demonami. Jego poezja wyróżnia się oryginalnością i odwagą wyrażania uczuć oraz doświadczeń, które często bywają niełatwe do uchwycenia słowami. Ilustracje oraz okładka tomu, autorstwa Franciszka Starowieyskiego, dodają utworom jeszcze większej wyrazistości, tworząc niezapomnianą, niejednoznaczną atmosferę.
"Nagrobek Człekokształtny" to zbiór wierszy, który zmusza czytelnika do zastanowienia się nad istotą ludzkiej egzystencji, dając jednocześnie swobodę interpretacji i przemyślenia. "Nagrobek Człekokształtny" to zbiór wierszy, który zmusza czytelnika do zastanowienia się nad istotą ludzkiej egzystencji, dając jednocześnie swobodę interpretacji i przemyśleń. Wiersze Sadurskiego angażują wyobraźnię, prowokując do refleksji na temat wartości, które kierują naszym życiem, a także wyborów, które wpływają na naszą tożsamość.
Tom ten jest doskonałym przykładem poezji refleksyjnej, która nie tylko oddaje ducha swoich czasów, ale również przekracza granice pokoleń, pozostając aktualna i porywająca dla czytelników na przestrzeni lat. W "Nagrobku Człekokształtnym" Wiesław Sadurski dzieli się z nami swoimi wrażeniami, przemyśleniami i uczuciami, pozwalając nam na chwilę zatrzymać się w codziennym pędzie i zastanowić się nad tym, co tak naprawdę jest ważne w naszym życiu.
W rok później ukazał się "Dowód na Braterstwo": głębokie uczucia, refleksje nad relacjami międzyludzkimi oraz poszukiwanie sensu życia.